– Powiedziałeś, że było tam pełno rur, w tym również przewodów wysokociśnieniowych. Stąd siła wybuchu.

– Nie wykluczam jakiejś wady w instalacji, ale było to bardzo skomplikowane, nowoczesne urządzenie. Z wielostopniowym systemem zaworów odcinających i zaworów bezpieczeństwa, zapobiegających wzrostowi ciśnienia. Nie zaobserwowałem żadnej paniki. Nic nie wskazywało, że dzieje się coś złego.

– A co ze wzrostem temperatury wody?

– Zdjęcia satelitarne świadczą o tym, że do tej zatoczki już wypuszczano gorącą wodę, a więc nie ma to chyba bezpośredniego związku z wybuchem. – Z plastikowej torby Austin wyjął metalowy cylinder. – Pływał w lagunie – wyjaśnił. – Wiesz może, co to jest?

Contos uważnie obejrzał znalezisko i pokręcił głową.

– Po powrocie do Waszyngtonu spróbuję odnaleźć tego producenta – obiecał.

– Wyczucie nie zawiodło, Kurt – rzekł Zavala. – Pamiętasz, jak w tawernie Hussonga powiedziałeś, że masz wrażenie, jakby coś nas śledziło?

– Jeśli pamiętasz, to zrobiłem jeszcze jedno wnikliwe spostrzeżenie – odparł Austin, a jego oczy barwy rafy koralowej stwardniały.

– Mianowicie?

– Powiedziałem, że to diabelstwo, które czai się w cieniu, jest piekielnie głodne.

– Ciarki mnie przechodzą, kiedy was słucham – wtrącił Contos. – Mówicie tak, jakby chodziło o Godzillę.

Austin nic na to nie powiedział. Wpatrzył się w rozcinający falę dziób “Żaboryby”, jak gdyby odpowiedzi na kłębiące się w głowie pytania mógł znaleźć pod niebieskozieloną powierzchnią morza.

12

Szybujący nad tropikalną dżunglą sterowiec, przypominający wielki, japoński lampion, emanował delikatnym niebiesko-pomarańczowym światłem ognia dwóch palników gazowych, które ogrzewały powietrze wewnątrz jego powłoki. Oprócz rozbłysków palników o istnieniu powietrznego pojazdu świadczył tylko jego cichy cień, niczym przelotna chmura przesłaniający księżyc i gwiazdy.

To, w co wsiedli Paul i Gamay, okazało się, pomysłowym połączeniem sterowca z balonem. Palniki zapewniały mu wznios, ale w przeciwieństwie do balonu, lecącego z wiatrem, można nim było kierować, miał bowiem silnik, zaś tradycyjny gruszkowaty worek napełniony ciepłym powietrzem, zastąpiono opływową powłoką zeppelina. Powłoka zachowywała swój kształt dzięki wewnętrznemu ciśnieniu powietrza, a nie sztywnemu szkieletowi.

Troutowie siedzieli obok siebie z przodu aluminiowej gondoli, przytwierdzeni uprzężą do wygodnych miękkich siedzeń. Z perspektywy pasażerów zawieszonych pod brzuchem sterowca wyglądał on na olbrzyma. Z tyłu jego wysokiej na piętnaście i długiej na trzydzieści metrów poliestrowej powłoki znajdował się ster i dwa duże stateczniki, a za siedzeniami pasażerów zbiorniki z propanem, zasilające palniki, zbiorniki z paliwem do dwusuwowego silnika, sam silnik oraz trójskrzydłowa śruba napędzająca.

Paul i Gamay po kolei zapoznawali się z przyrządami sterowca. Fruwali już balonami i wiedzieli, jak działa gorące powietrze. Latanie tym statkiem powietrznym było stosunkowo łatwe. Nożnym zaworem regulowało się palniki ze stali nierdzewnej, za pośrednictwem metalowego przewodu, wtłaczające do powłoki gorące powietrze. Na tablicy przyrządów było niewiele wskaźników. Najpilniej śledzili wysokościomierz, utrzymując sterowiec na bezpiecznym, zapewniającym swobodę manewru pułapie sześciuset metrów.

Zużyli już propan z jednego zbiornika i w tej chwili lecieli na rezerwie. Czekali na poranek, aby uruchomić zespól silnikowy, bo paliwa do napędu śrubowego było pod dostatkiem. Perłowoszary brzask po wschodniej stronie nieba zapowiedział nadejście świtu. Wkrótce przybrało ono kolor płatków róży. Ale nawet po wschodzie słońca widoczność ograniczała mgła. Opary unoszące się z koron drzew przesłaniały czerwone niebo. Kiedy Paul zajmował się pilotarzem, Gamay przeszukała schowek między siedzeniami.

– Czas na śniadanie – oznajmiła wesoło.

– Dla mnie lekko usmażone jajka – zadysponował. – Do tego chrupiący bekon i frytki zarumienione na brzegach.

– Z malinami czy z borówkami? – spytała, dając mu do wyboru zbożowo-owocowe batony w dwóch smakach.

– Zawołam pokojówkę. – Paul włączył radio, lecz z głośnika dobiegły tylko trzaski. – Założę się, że Phineas Fogg nie zaznał takich niewygód – powiedział, marszcząc brwi. – No trudno, zjem borówkowy.

– To była noc, jakich mało.

Gamay podała mu baton i butelkę ciepłej wody mineralnej.

– Owszem, jeżeli jednej nocy spotykasz bezwzględnych białych bandytów, jesteś świadkiem morderstwa z zimną krwią i umykasz dzikim Indianom, to trudno już o więcej wrażeń.

– Życie zawdzięczamy Tessie. Ciekawa jestem, dlaczego związała się z Dieterem.

– Nie jest pierwszą kobietą, która źle trafiła. Gdybyś poślubiła prawnika albo lekarza, a nie syna rybaka, to zamiast być tutaj, pławiłabyś się w basenie za domem.

– Co za nuda. Orientujesz się, synu rybaka, gdzie jesteśmy? – spytała, w zamyśleniu przeżuwając baton śniadaniowy.

Paul przecząco pokręcił głową.

– Szkoda, że nie ma tu mojego taty – odrzekł. – Uczył się nawigacji, zanim uzależniliśmy się od elektroniki.

– Wystarczył sam kompas?

– Potrzebne były też terenowe znaki orientacyjne i boje nawigacyjne. Z całą pewnością tam jest wschód.

Paul wskazał słońce.

– Wioska Dietera znajdowała się na południowy zachód od wioski Ramireza. Może więc powinniśmy lecieć na północny wschód?

Paul poskrobał się po głowie.

– W nocy wiał wiatr i nie wiem, jak daleko nas zepchnął w bok. Mamy niewiele propanu do palników i musimy podjąć właściwą decyzję. Zbiorniki paliwa do silnika są wprawdzie pełne, ale niewiele nam to da, jeśli stracimy wysokość.

– Piękny widok – powiedziała Gamay, spoglądając na ocean zieleni.

– Nie aż tak piękny, jak widok trzech lekko usmażonych jajek z bekonem i frytkami.

– Rusz wyobraźnią – zachęciła, podając mu drugi baton.

– Próbuję wyobrazić sobie, w jaki sposób ściągnęli ten sterowiec do dżungli. Mogli nim przylecieć, ale wątpię w to, bo jest za mały, żeby przewieźć całe zaopatrzenie i zapas paliwa. Podejrzewam, że wystartowali niedaleko od miejsca, w którym go znaleźliśmy.

– A ponieważ nie ma tu dróg – kontynuowała jego myśl Gamay – prawdopodobnie przypłynęli rzeką. Gdybyśmy odnaleźli tę rzekę albo jej dopływ, to doprowadziłyby nas do obozu doktora Ramireza. Wzlećmy wyżej, żeby mieć bardziej rozległy widok.

– Świetny pomysł.

Paul docisnął stopą zawór paliwa.

Palniki odpowiedziały gardłowym szeptem i po chwili sterowiec ruszył w górę. Ciepło słońca zaczęło już rozpraszać mgłę i z jednolitej połaci drzewostanu wyłaniały się nieregularne, różnokształtne kępy zieleni. Na wierzchołkach drzew wyrosły niczym rafy koralowe czerwonawe kwiaty.

– Tam coś jest – powiedziała Gamay, usiłując z wysokości dziewięciuset metrów przebić wzrokiem mgłę.

Paul włączył napęd i kręcąc sterem, wprawił pojazd w ruch. Chłodzony wodą silnik zamruczał cicho, sterowiec, pokonawszy siłę bezwładu, z wolna przyspieszył i niebawem jego śruba zaczęła ich pchać do przodu z prędkością kilkunastu kilometrów na godzinę. Gamay znalazła lornetkę i śledziła przez nią trasę lotu.

– Niesłychane! – powiedziała, gdy rozproszyła się mgła.

– Co widzisz?

– “Rękę Boga” – odparła z nabożnym podziwem.

Paul zawahał się. Wolno kojarzył, bo niewiele spał tej nocy.

– Wielki wodospad, o którym mówił Niemiec?

Skinęła głową.

– Nawet z tej odległości wygląda wspaniałe.

Paul spróbował zwiększyć prędkość, ale sterowiec zachowywał się tak, jakby coś go hamowało. Wyjrzał i zobaczył, że na przytroczonych do gondoli linach wisi czerwony przedmiot.

– Coś za sobą holujemy – oznajmił.

Gamay skierowała w tamtą stronę lornetkę.

– Przypomina tratwę ratunkową – powiedziała. – Jest z gumowych rurek, z siatką pośrodku. Używali jej pewnie do zrzucania ludzi i zaopatrzenia na baldachim drzew.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: