– A więc można było niepostrzeżenie wtargnąć na terytorium wroga i niepostrzeżenie je opuścić.
– Otóż to.
– Co mogło się stać z tym samolotem?
– Był wprawdzie trudno wykrywalny przez radary, ale ktoś mógł go zestrzelić. Najprawdopodobniej jednak oddano go na złom, tak jak pozostałe, albo rozbił się podczas testu lub podczas wykonywania zadania. Ciągle pracowano nad usunięciem usterek w jego konstrukcji.
– To jednak nie wyjaśnia, w jaki sposób jedna z jego części znalazła się w morzu przy wybrzeżu Meksyku.
Miller wzruszył ramionami.
– Może uda mi się coś znaleźć w archiwach – podsunął Austin.
– Powodzenia. Pamięta pan, co powiedziałem o głupstwach popełnionych po wojnie? Po zerwaniu przez Siły Powietrzne kontraktu na ostatnią partię latających skrzydeł, wojskowi wkroczyli do fabryki, pocięli wszystkie budowane tam samoloty i wywieźli je na złom. Sprzeciwiono się prośbie Instytutu Smithsoniańskiego, by przekazać ten samolot do muzeum, i kazano zniszczyć wszystkie przyrządy i farby. Cała urzędowa dokumentacja na temat latającego skrzydła “przepadła”, zapewne na osobisty rozkaz Trumana.
Austin wpatrzył się w latające skrzydło tak, jakby w aerodynamicznym kadłubie bombowca kryła się odpowiedź na dręczącą go zagadkę.
– No cóż, dziękuję za pomoc – rzekł wreszcie. – Zdaje się, że dotarłem do ściany.
– Żałuję, że nie mogłem bardziej pomóc – odparł Miller. – Ale mam propozycję. To strzał w ciemno. Niedaleko stąd mieszka wdowa po jednym z oblatywaczy. Zajrzała tu kiedyś, szukając informacji o mężu. Zginął podczas testowania latających skrzydeł. Zbierała różne pamiątki, żeby zostawić je dzieciom i wnukom. Daliśmy jej trochę zdjęć, bardzo się ucieszyła. Mąż mógł jej coś napomknąć. Pewnie nic nie wiedział o naszym zaginionym samolocie, ale przecież zawsze krążą jakieś plotki.
Austin zerknął na zegarek. Do NUMA zamierzał wrócić dopiero po lunchu.
– Dziękuję za informację – rzekł. – Spróbuję znaleźć tę panią.
W kancelarii odszukali nazwisko i adres tej kobiety. W imieniu męża przekazała ośrodkowi sporą darowiznę. Austin podziękował Millerowi i ruszył na południe, zostawiając za sobą przedmieścia Waszyngtonu. Teraz krajobraz bardziej przypominał wieś. Jego celem okazał się stojący przy bocznej drodze, piętrowy, pretensjonalny dom w stylu wiktoriańskim. Austin podszedł do frontowych drzwi i zadzwonił. Otworzył mu atletycznie zbudowany mężczyzna po pięćdziesiątce.
– Szukam pani Phyllis Martin – powiedział po przedstawieniu się. – Czy dobrze trafiłem?
– Tak, to dom Martinów. Niestety spóźnił się pan. Mama zmarła kilka tygodni temu.
– Bardzo mi przykro. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
– Bynajmniej. Jestem Buzz Martin. Porządkuję dom. Mogę w czymś panu pomóc?
– Być może. Pracuję w NUMA, Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych. Zbieram informacje na temat latających skrzydeł i liczyłem, że pana mama zechce porozmawiać ze mną o pańskim ojcu.
– Czy NUMA nie zajmuje się oceanografią?
– Owszem, ale sprawa może mieć związek z naszą działalnością – odparł Austin.
Buzz Martin przyjrzał się mu badawczo.
– Chętnie z panem porozmawiam. Proszę usiąść w bujanym fotelu na ganku. Pracowałem w piwnicy, więc świeże powietrze dobrze mi zrobi. Zaraz przyniosę mrożoną kawę.
Wszedł do domu i po kilku minutach wrócił z dwiema szklankami, w których pobrzękiwał lód. Usiedli w głębokich fotelach z deszczułek. Martin podniósł wzrok na dęby ocieniające wielki trawnik.
– Wychowałem się w tym domu – powiedział. – Nie przyjeżdżałem tu zbyt często ze względu na obowiązki rodzinne i pracę w Baltimore. Pracuję w lotniczych usługach czarterowych. – Łyknął kawy. – Ale nie o mnie mamy mówić. Co chce pan wiedzieć o moim ojcu?
– Wszystko, co mogłoby rozjaśnić tajemnicę latającego skrzydła, które pilotował.
Twarz Martina rozjaśniła się.
– Aha! – zawołał, klaszcząc w dłonie. – Wiedziałem, że ten szwindel kiedyś się wyda.
– Szwindel?
– Tak – potwierdził z goryczą. – Ta parszywa sprawa z moim ojcem i rzekomą katastrofą.
Austin wyczuł, że im mniej będzie mówił, tym więcej się dowie.
– Proszę powiedzieć, co pan wie – poprosił.
Wcale nie musiał go zachęcać. Martin od lat czekał, aż znajdzie się ktoś, kto zechce wysłuchać jego opowieści.
Wstał i ze zmienioną twarzą przeszedł się po ganku. Kilka razy zaczerpnął powietrza, by zapanować nad sobą, a potem splótł ręce, usiadł na balustradzie i zaczął opowiadać.
– Ojciec zginął w 1949 roku. Według mamy, kiedy oblatywał jedno z nowych latających skrzydeł. Samolot miał wady i ciągle coś w nim poprawiano. Podczas tamtego lotu samolot podobno wpadł w korkociąg i ojciec nie zdołał zapanować nad nim. Zabił się. Miałem wtedy siedem lat.
– Na pewno strasznie pan to przeżył.
– Byłem bardzo przejęty obecnością wysokich oficerów lotnictwa i listami od prezydenta. Zresztą rzadko oglądałem ojca. Podczas wojny najczęściej przebywał poza domem. – Zamilkł. – Prawdziwym ciosem było dla mnie dopiero odkrycie, że on żyje.
– A więc pański ojciec nie zginął w katastrofie?
– Na cmentarzu w Arlington wyglądał całkiem zdrowo.
– Jak to, w trumnie?
– Nie. Obserwował swój pogrzeb z daleka.
Austin przyjrzał się uważnie swemu rozmówcy, ale na jego twarzy nie dostrzegł oznak obłąkania.
– Chciałbym o tym usłyszeć – powiedział.
Martin uśmiechnął się.
– Ponad czterdzieści lat czekałem, żeby usłyszeć od kogoś te słowa – rzekł i wpatrzył się w przestrzeń. – Wciąż pamiętam szczegóły. Wiosnę, latające wędrowne drozdy. Refleksy słońca w guzikach mundurów lotników, zapach świeżo skoszonej trawy i ziemi. Stałem w garniturku przy trumnie, tuż obok mamy, trzymałem ją za rękę i cierpiałem katusze, bo było gorąco i uciskał mnie kołnierzyk. A pastor gadał bez końca monotonnym głosem. Wszyscy na niego patrzyli. – Przypominając to sobie, zaczerpnął powietrza. – Wtem coś się poruszyło, może ptak, i spojrzałem za plecy zgromadzonych ludzi. Zza drzewa wysunął się jakiś człowiek. W ciemnym ubraniu. Był za daleko, bym widział jego twarz, ale nie mogłem go pomylić z nikim. Jedną nogę ojciec zawsze stawiał w charakterystyczny sposób, trochę krzywo, z powodu kontuzji, której nabawił się podczas gry w futbol.
– Co robił?
– Nic. Po prostu stał. Wiedziałem, że na mnie patrzy. W pewnej chwili uniósł nieznacznie prawą rękę, jakby chciał mnie pozdrowić. I wtedy podeszło do niego dwóch mężczyzn. Zaczęli rozmawiać, ale tak, jakby się kłócili. A potem odeszli razem. Próbowałem zwrócić na nich uwagę mamy, ale mnie uciszyła.
– Jest pan pewien, że nie był to tylko wytwór imaginacji roztrzęsionego dziecka?
– W żadnym razie. Byłem tak święcie o tym przekonany, że po pogrzebie powiedziałem o wszystkim mamie. Rozszlochała się. Nigdy nie zapomnę jej łez. Więcej o tym nie mówiliśmy. Była młoda i wyszła powtórnie za mąż. Ojczym okazał się bardzo miłym człowiekiem. Wiodło mu się w interesach, więc żyli dostatnio. Byli ze sobą szczęśliwi długie lata. – Zaśmiał się. – Wrodziłem się w ojca. Matka próbowała odwieść mnie od latania, ale zostałem pilotem. Ta sprawa nie dawała mi spokoju. Szukałem jakiegoś wytłumaczenia, ale na próżno. W końcu pogodziłem się z tym, że prawda nigdy nie wyjdzie na jaw. I oto ni z tego, ni z owego zjawia się pan i zaczyna stawiać pytania.
– Co panu wiadomo o pracy ojca?
– Był doświadczonym pilotem. Pozostał w wojsku nawet po zatrudnieniu przez Avion Corporation, firmę Northropa, utworzoną do produkcji latających skrzydeł. Tata kilka razy ledwo uszedł z życiem. Latające skrzydło było świetną konstrukcją, ale przy ówczesnych materiałach i technologii oblatywanie jego prototypów wiązało się z wielkim ryzykiem. Dlatego jego śmierć w katastrofie nikogo nie zaskoczyła.
– Był pan bardzo mały, ale czy zapamiętał pan jakieś jego słowa?
– Niewiele. Mama mówiła, że uwielbiał latać tymi maszynami, twierdził, że zrewolucjonizują lotnictwo. Pasjonował się tym, co robił. Kiedyś zniknął na kilka tygodni. Nie mieliśmy z nim żadnego kontaktu. Kiedy wrócił do domu, mama powiedziała, że spiekł się na słońcu. Roześmiał się na to i odparł, że jeśli się spiekł, to na śniegu, ale nie wyjaśnił, co miał na myśli.