– Skoro tak niewiele znaczymy, to czym się przejmują?

– Boją się, że zabierzecie mnie z powrotem do nieba, z którego przybyłam.

– Tak pani powiedzieli?

– Nie musieli nic mówić. Świetnie ich znam. A poza tym Tessa podsłuchała, o czym szepczą. Mówią o spaleniu was. Wraz z dymem waszych ciał powrócicie do nieba. I po kłopocie.

Paul zerknął z ukosa na strażników.

– Trudno mi spierać się z ich logiką, ale nie wróży nam to niczego dobrego – powiedział.

– Właśnie. Tym bardziej musimy więc uciec stąd jak najszybciej. Chodźcie. Omówimy nasz plan bez pałacowych strażników, zaglądających nam przez ramię.

Doszli do chodnika z białych kamieni, prowadzącego przez las do świątyni. Podążając za białą boginią, Troutowie dotarli do kolistej polany z samolotem pośrodku i ze skrzyżowanymi nogami usiedli na bruku, a Francesca na gładkiej drewnianej ławce przed dziobem odrzutowca.

– Przychodzę tu, żeby być sama – powiedziała. – Poza mną w świątyni wolno przebywać tylko kapłanom. Wojownicy będą śledzić z lasu każdy nasz ruch, ale nie przeszkodzą nam w omówieniu planów ucieczki.

Gamay zerknęła w stronę dżungli, w którą wtopili się wojownicy.

– Mam nadzieję, że ma pani coś do zaproponowania – powiedziała.

– Oczywiście. Stąd można uciec tylko wodą. Tą odnogą i kanałem do jeziora, a potem rzeką. Przez dżunglę nie przedarlibyśmy się. Od razu by nas schwytali albo zabłądzilibyśmy.

– Widzieliśmy, jak pani Indianie wiosłują – rzekł Paul. – Musimy ich znacznie wyprzedzić.

– O kilka godzin. Ale to wprawni i silni wioślarze. Nam będzie ubywać sił, a im przybywać.

– A co się stanie, jeśli nas schwytają? – spytał Paul. – Pytam teoretycznie – dodał.

– To nie będzie teoria. Zabiją nas – odparła Francesca.

– Nawet panią, swoją boginię?!

Skinęła głową.

– Ucieczka pozbawi mnie dotychczasowego statusu. Dlatego moją głowę zatkną na palisadzie obok waszych.

Paul mimowolnie potarł szyję.

Chwilę później na polanę wszedł jakiś Indianin w eskorcie ośmiu uzbrojonych wojowników. Wzrostem o kilka dobrych centymetrów przewyższał innych Chulo, w przeciwieństwie do typowych dla tego plemienia płaskich twarzy miał niemal rzymski nos, a muskularne ciało pomalowane nie na kolory niebieski i biały, lecz na czerwono. Podszedł do Franceski i zaczął mówić, co jakiś czas wskazując Troutów. Francesca przerwała mu tonem ostrym jak sztylet. Spojrzał na nią ze złością, a potem lekko skłonił głowę. Jego towarzysze zrobili to samo. Cofnęli się kilka kroków, zawrócili i szybko opuścili świątynię. Francesca obserwowała ich z gniewem w oczach.

– Nie jest dobrze – powiedziała.

– Co to za jedni?

– Ten wysoki to syn wodza, którego zabił mój samolot. Nazwałam go Alarykiem, tak jak miał na imię król Wizygotów. To bardzo inteligentny człowiek, urodzony przywódca, ale o despotycznych ciągotach. Chciałby się mnie pozbyć i skupił wokół siebie grupę młodych wojowników. To, że postawił nogę w zakazanej świątyni, świadczy, iż nabrał śmiałości. Bez wątpienia chce wykorzystać zamieszanie wywołane waszym przybyciem. Musimy wrócić do pałacu.

Kiedy opuścili świątynię, z lasu natychmiast wyłonili się strażnicy i zajęli pozycje w szyku. Francesca szła szybko, więc po kilku minutach znaleźli się we wsi. Wewnątrz palisady coś się zmieniło. Wszędzie stały grupki Indian, którzy na ich widok odwracali oczy. Znikły też przyjazne uśmiechy, towarzyszące orszakowi, gdy wychodził z wioski.

Przed pałacem zebrało się ze dwudziestu uzbrojonych wojowników, którym przewodził Alaryk. Na znak Franceski rozstąpili się z ponurymi minami. W progu całą trójkę powitała Tessa. W jej rozszerzonych oczach dostrzegli strach. Po trwającej minutę rozmowie w rodzimym narzeczu Francesca przełożyła jej słowa Troutom.

– Kapłani podjęli decyzję – oznajmiła. – Rano was zabiją. W nocy ułożą stosy, na których was spalą.

Gamay zacisnęła usta.

– Szkoda, że nie możemy zostać na śniadanie – powiedziała. – Proszę wskazać, gdzie stoi najbliższa piroga, pora się pożegnać.

– Nie uszlibyście nawet kilku kroków.

– Więc co nam pozostaje?

Francesca weszła na podest i usiadła na tronie, nie spuszczając oczu z drzwi komnaty.

– Zaczekamy – powiedziała.

20

Starodawny okręt z wielopokładowym kadłubem, utworzonym z lśniącej pajęczej sieci cieniutkich niebieskich nitek światła, unosił się w powietrzu, jakby wisząc na niewidzialnych linach. Jego wielkie kwadratowe żagle były wypełnione wiatrem, a widmowe proporce łopotały na szczycie masztu.

Hiram Yaeger rozsiadł się w fotelu przed konsolą w kształcie podkowy, wpatrzony w spektralny obraz nad podestem.

– Jest piękny, Max – pochwalił. – Ale szczegóły wymagają dopracowania.

– Prosiłeś o rysunek techniczny, Hiramie – brzmiał zza głośników w ścianach cichy, bezcielesny, odrobinę urażony kobiecy głos.

– Spisałaś się świetnie – odparł Hiram – ale chciałbym zobaczyć obraz jak najbardziej zbliżony do produktu finalnego.

– Zrobione.

Kadłub okrętu zmaterializował się niczym widmo powstające z ektoplazmy. Zalśnił złotem, które uwydatniło kunsztowne rzeźbione ornamenty, pokrywające jego burty od dziobu aż po rufę. Yaeger zatrzymał wzrok na dziobnicy, zwieńczonej drewnianą podobizną króla Edgara na rumaku tratującym kopytami siedmiu zabitych królów, których ucięte brody oblamowywały jego opończę. Potem przyjrzał się astronomicznym reliefom, ukazującym splendor bogów olimpijskich, i powrócił do wysokiej rufy, ozdobionej postaciami biblijnymi. Wszystkie detale były wprost bezbłędne.

– No, no! Nie mówiłaś, że zaprogramowałaś pełny obraz. Brakuje tylko pary delfinów.

W tej samej chwili pod okrętem pojawiło się morze, a przy dziobie okrętu para baraszkujących delfinów. Trójwymiarowy obraz obrócił się wolno przy wtórze ich gwizdów i pisków.

Yaeger klasnął w dłonie i zaśmiał się radośnie jak dziecko.

– Jesteś genialna, Max! – zawołał.

– Nie mam wyjścia – odparł głos. – To ty mnie stworzyłeś.

Yaeger nie tylko stworzył ów system olbrzymiej sztucznej inteligencji, ale wprowadził do programu własny głos. A ponieważ nie lubił mówić do siebie, zmodulował go tak, by miał kobiecy tembr. System zaś samodzielnie sprawił sobie kobiecą osobowość.

– Pochlebstwem osiągniesz wszystko – powiedział.

– Dziękuję. Jeśli skończyłeś, to zrobię sobie przerwę i schłodzę obwody. Hologramy zawsze mnie wyczerpują.

Yaeger znał skłonność Max do przesady i wiedział, że w wyczarowanie okrętu zaangażowała zaledwie malutki ułamek obwodów. Ale oprócz kobiecej wersji swego głosu wprowadził do jej programu więcej ludzkich cech, w tym potrzebę bycia docenianą. Skinął dłonią, na co okręt, sfalowane morze i skaczące delfiny w mgnieniu oka znikły, i odwrócił się, bo usłyszał brawa.

– Cześć, Kurt – powitał z uśmiechem klaszczącego Austina. – Siadaj.

– Świetny pokaz – pochwalił Austin, siadając w fotelu obok. – Ze zniknięciem włącznie. Wątpię, czy sam David Copperfield potrafiłby zdematerializować wielki angielski okręt wojenny.

Yaeger był prawdziwym magikiem, ale sztuczek dokonywał, posługując się komputerami, a nie cylindrem i laseczką. Ubrany z zamierzoną bylejakością w levisy, dżinsową marynarkę, zwykłą białą podkoszulkę i znoszone kowbojskie buty w niczym nie przypominał sztukmistrza. A jednak niczym czarnoksiężnik panował nad ogromną siecią komputerową, zajmującą niemal całe dziewiąte piętro budynku NUMA. Centrala Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych gromadziła i przetwarzała mnóstwo danych cyfrowych z dziedziny oceanografii i nauk pokrewnych, jakie tutaj zebrano.

– To jeszcze nic – zapewnił, rozradowany jak chłopiec. W jego szarych oczach, osłoniętych nasadzonymi na wąski nos okrągłymi okularami w drucianej oprawie, błyszczało podniecenie. – Zaczekaj na niespodziankę, którą przygotowaliśmy ci razem z Max.

– Nie mogę się doczekać. Czy to był “Władca Mórz”?


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: