LeGrand oddał telefon asystentce, przyjrzał się nagrodzie córki i potrząsnął głową.
– Niech pani wezwie samochód – powiedział. – Natychmiast wracamy do Langley. A potem niech pani zadzwoni do mojego biura i powie, żeby spełnili wszystkie życzenia Johna Rowlanda. Muszę pożegnać się z córką i zrekompensować jej zawód. A niech to, pewnie będę musiał kupić jej jeszcze jednego konia – dodał i pocwałował przeprosić córkę.
Dwadzieścia minut później czarna limuzyna zatrzymała się z piskiem przed siedzibą CIA. LeGrand wysiadł i drugimi krokami przemierzył hol. Przy drzwiach czekał asystent. LeGrand wyrwał mu z ręki teczkę z aktami i w windzie przejrzał jej zawartość. Chwilę potem wszedł do swojego biura. Czekał już tam na niego John Rowland, któremu towarzyszył zdenerwowany młody, analityk Browning.
Rowland i dyrektor CIA uścisnęli sobie dłonie jak starzy przyjaciele. Przed laty pracowali w agencji na tym samym szczeblu. LeGrand miał wielkie ambicje i wspiął się na sam szczyt drabiny. Rowlandowi wystarczało zajmowane stanowisko i pozycja opiekuna młodych analityków, rozpoczynających karierę. LeGrand ufał mu ślepo, gdyż John już nieraz uchronił go przed wdepnięciem w łajno.
– Przeczytałem ten materiał z bazy danych – rzekł. – Co o tym sądzisz?
Rowland szybko zreferował sytuację.
– Nie można tego zatrzymać? – spytał LeGrand.
– Uruchomiono procedurę. Zostanie zrealizowana do końca.
– Cholera! Posypią się głowy. Kto jest celem?
Rowland podał dyrektorowi kartkę. LeGrand odczytał nazwisko i zbladł.
– Skontaktuj się ze tajnymi służbami – polecił. – Zawiadom ich, że dowiedzieliśmy się właśnie o przygotowywanym zamachu na życie przewodniczącego Izby Reprezentantów. Trzeba mu natychmiast przydzielić ochronę. Mój Boże! Jak mogło do tego dojść?
– Zebranie wszystkich szczegółów wymaga czasu – odparł Rowland. -Wiemy tylko, że tę procedurę uruchomiły pytania, które napłynęły do banku danych wywiadu z Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych.
– Z NUMA?! – zawołał gromkim głosem LeGrand i wielką pięścią trzasnął w biurko z taką siłą, że pióro wyskoczyło z obsadki. – Połącz mnie z Jamesem Sandeckerem! – zawołał do najbliżej stojącego asystenta.
24
– Za jakieś dwadzieścia minut dolecimy do Albany – poinformował Buzz Martin.
Austin wyjrzał przez okno dwusilnikowego pipera seneki. Widoczność była równie wspaniała jak wówczas, gdy wylecieli z Baltimore. Mógł odczytać nazwy statków, którymi usiany był górny bieg Hudsonu.
– Jeszcze raz dziękuję za podwiezienie – powiedział. – Zwykle na takie majówki zabiera mnie mój partner, Joe Zavala, ale jeszcze nie wrócił z Kalifornii.
– No, to ja powinienem panu podziękować – odrzekł Martin. – Dotarłby tu pan i beze mnie.
– Chcę żeby rozpoznał pan ojca.
Martin zerknął na pasmo gór Catskill na zachodzie.
– Nie jestem pewien, czy rozpoznam go po tylu latach. Dawno go nie widziałem. Mógł się bardzo zmienić. – Jego twarz spochmurniała. – Od chwili gdy pan zadzwonił i poprosił mnie, bym z panem poleciał, myślę o tym, co mu powiem. Nie wiem, czy go przytulić, czy mu przyłożyć.
– Na początek może pan uścisnąć mu dłoń. Spotkania z dawno utraconym ojcem nie zaczyna się od haka w szczękę.
Martin zaśmiał się.
– Tak, ma pan całkowitą rację – przyznał. – Ale i tak jestem na niego zły. Chcę usłyszeć, dlaczego nas zostawił i ukrywał się przez te wszystkie lata, każąc nam myśleć, że nie żyje. Dobrze, że mama tego nie doczekała. Zadręczyłaby się myślą, że wyszła powtórnie za mąż za życia pierwszego męża. Cholera – dodał, załamującym się głosem – mam nadzieję, że go nie zwymyślam.
Włączył mikrofon i poprosił wieżę kontroli lotów o instrukcje do lądowania. Wkrótce znaleźli się na ziemi.
W wypożyczalni samochodów nie było kolejki i niebawem wyjechali z miasta pathfinderem z napędem na cztery koła. Drogą 88, wiodącą wśród pasm wzgórz i małych farm, Austin pomknął na południowy zachód w stronę Binghampton. Po mniej więcej godzinie opuścił autostradę i pojechał na północ, docierając do Cooperstown, sielskiej mieściny, której główna ulica wyglądała jak dekoracja z filmu Franka Capry. Z Cooperstown skierowali się na zachód dwukierunkową wiejską drogą. Była to kraina Skórzanej Pończochy Jamesa Fenimore’a Coopera i Austin bez trudu przywołał w wyobraźni obraz Sokolego Oka i jego indiańskich towarzyszy, przekradających się leśnymi dolinami. Coraz rzadziej natrafiali na osady i domy. W tym regionie było więcej krów niż ludzi.
Nawet mapa niewiele im pomogła. Austin zatrzymał się przy sklepie na stacji benzynowej, a Buzz zajrzał do środka, żeby się rozpytać. Wyszedł stamtąd mocno ożywiony.
– Staruszek z tego sklepu mówi, że zna Bucky’ego Martina od lat – oznajmił. – Powiada, że to miły gość, tyle że odludek. Trzeba jechać tą drogą i kilometr dalej skręci w lewo. Farma jest około ośmiu kilometrów stąd.
Szosa zwęziła się, a po jej tłuczniowo-smołowej nawierzchni pozostało nieledwie wspomnienie i wyboje. Mijając farmy w gęstym lesie o mały włos nie przegapili bocznej gruntowej drogi, znikającej w zagajniku. O jej istnieniu świadczyła jedynie aluminiowa skrzynka pocztowa bez nazwiska i numeru. Skręcili i pojechali przez lasek. W końcu drzewa ustąpiły miejsca pastwiskom, na których pasły się stadka krów. Kilometr dalej ujrzeli gospodarstwo.
W dużym piętrowym budynku mogły z powodzeniem mieszkać trzy pokolenia. Ozdobne okna i witraże świadczyły o zamożności właściciela. Od frontu dom miał werandę. Za nim znajdowała się stodoła, stajnia i silos. Na podwórzu stał stosunkowo nowy pikap.
Austin wjechał na kolisty podjazd i zatrzymał się przed budynkiem. Nikt nie wyszedł ich powitać. W oknach nie pojawiły się zaciekawione twarze.
– Może wysiądę pierwszy – zaproponował. – Zanim staniecie twarzą w twarz, przyda się małe przygotowanie gruntu.
– Dobrze – zgodził się Buzz. – Czuję wielką tremę.
– Będzie dobrze. – Austin ścisnął go za rękę. Nie wiedział, co sam by zrobił na jego miejscu. Chyba nie zachowałby nawet takiego spokoju. – Zbadam sytuację.
– Dziękuję.
Austin wysiadł z samochodu, podszedł do drzwi i kilka razy zapukał. Nikt nie odpowiedział. Nikt też nie zareagował, kiedy przekręcił gałkę wiekowego dzwonka. Odwrócił się i rozłożył ręce tak, by zobaczył to Martin. Zszedł z werandy i skierował się do stodoły za domem. W ciszy słychać było jedynie gdakanie kur i pochrząkiwania ryjącej świni.
Drzwi stodoły stały otworem. Wchodząc do niej Austin pomyślał, że wszystkie stodoły i chlewy na świecie mają ten sam zapach. Kiedy mijał stajnię, prychnął koń, może spodziewał się, że zostanie poczęstowany cukrem. Martina tu nie było. Kury i wieprzki podbiegły do ogrodzenia, sądząc, że ma dla nich jedzenie. Na niebie krążył jastrząb. Austin wszedł do stodoły.
– W czym mogę pomóc? – usłyszał.
– Pan Martin? – spytał, widząc jedynie sylwetkę mężczyzny.
– To ja. A pan kto? Proszę mówić głośno, synu. Słuch mam już nie ten co kiedyś.
W przeciwieństwie do niższego, proporcjonalnie zbudowanego syna, był potężnym, masywnym mężczyzną. W jasnobrązowej koszuli, takichże spodniach, butach roboczych na grubych podeszwach i powalanej baseballówce z logo firmy ciągnikowej Caterpillar na siwiuteńkiej głowie mógłby pozować do reklamy traktorów. Twarz miał zbrązowiałą od słońca, mocno pobrużdżoną, białe brwi i niebieskie oczy. Był świetnie trzymającym się siedemdziesięcio-, osiemdziesięciolatkiem. W ustach trzymał niedopałek cygara.
– Nazywam się Kurt Austin. Pracuję w Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych – przedstawił się Austin.
– Czym mogę służyć, panie Austin?
– Szukam Bucky’ego Martina, oblatywacza z lat czterdziestych. Czy to może pan?
W niebieskich oczach starca błysnęło rozbawienie, jakby usłyszał żart.
– Tak, to ja – potwierdził.
Kiedy Austin zastanawiał się, czy od razu przejść do rzeczy i powiedzieć mu, że jest z nim jego syn, Martin spytał: