– Przyjechał pan sam?

W reakcji na to zaskakujące pytanie w mózgu Austina odezwał się dzwonek alarmowy. W tym człowieku było coś dziwnego. Nie czekając na odpowiedź, starzec wyszedł przed stodołę, skąd widać było pusty wypożyczony samochód. Najwyraźniej zadowolony z tego, co zobaczył, rzucił cygaro na ziemię, rozgniótł je obcasem i wrócił do stodoły. Austin był ciekaw, gdzie się podział Buzz.

– Trzeba uważać z paleniem przy tym suchym sianie. – Martin uśmiechnął się. – Jak pan mnie znalazł?

– Zajrzeliśmy do starych akt rządowych i natrafiliśmy na pański adres. Długo pan tu gospodarzy?

Martin westchnął.

– Mam wrażenie, że od zawsze, synu. Orka i chodzenie koło bydła najlepiej uświadamiają człowiekowi, dlaczego kiedyś ludzie uciekali ze wsi na wyprzódki. To cholerna harówa. Ale mój wyrok dobiega końca, choć nie spodziewałem się pana tak szybko.

– Pan mnie oczekiwał? – spytał zaskoczony Austin.

Martin sięgnął za drzwiczki boksu, wyciągnął dubeltówkę i wymierzył ją w jego brzuch.

– Zadzwoniono do mnie, zgodnie z procedurą – odparł. – Nie radzę się ruszać. Wzrok mam już nie ten, co kiedyś, ale widzę stąd całkiem dobrze.

Austin wpatrzył się w ziejące lufy dwururki.

– Niech ją pan odłoży, bo może jeszcze przypadkiem wystrzelić – powiedział.

– Przykro mi, synu, nie ma mowy. I nie próbuj wyciągnąć tych wideł z siana, bo rozwalę cię, zanim zrobisz krok. Nie ja tu decyduję, tylko ta przeklęta procedura.

– Nie rozumiem, o czym pan mówi.

– Pewnie, że nie. Pochodzi ona z czasów, kiedy nie było cię na świecie. Ale zanim cię zabiję, nie zaszkodzi, jeśli się wszystkiego dowiesz.

Austinowi łomotało serce. Był bezbronny. Mógł jedynie grać na zwłokę.

– Pomylił się pan – powiedział.

– Bynajmniej. Dlatego spytałem, co tu robisz. Nie chciałem zastrzelić przypadkowego turysty, który wpadł kupić jajka. Ale ty szukasz Martina, a to oznacza, że chcesz mnie powstrzymać.

– Powstrzymać? Przed czym?

– Przed wykonaniem zadania.

– Nic nie wiem o żadnym zadaniu, ale czy mam przez to rozumieć, że pan nie jest Martinem?

– Jasne, że nie. Zabiłem go dawno temu.

– Dlaczego? Był tylko oblatywaczem.

– Nic do niego osobiście nie miałem, tak jak do ciebie. Pracowałem dla Urzędu Służb Strategicznych pod komendą “Dzikiego”, Billa Donovana. Byłem egzekutorem, czyli, jak się to dziś nazywa, zawodowym zabójcą. Po wojnie wykonałem dla nich kilka zadań i zgłosiłem chęć wycofania się. Szef odparł na to, że mowy nie ma. Za dużo wiem. Więc zawarliśmy układ. Uzgodniliśmy, że wykonam jeszcze jedną robotę. Ale był pewien problem – nie wiedzieli, kiedy zostanie wydany rozkaz. Może za pięć miesięcy, a może za pięć lat. – Starzec zaśmiał się. – Nikt nie myślał, że po tak długim czasie.

Austin spostrzegł, że przestał mówić jak chłop.

– Kogo miał pan zabić? – spytał.

– Rząd trzymał to w wielkiej tajemnicy, bo nie chcieli, by ktoś się o tym dowiedział. Opracowano więc taki system, by każda próba wścibienia nosa w sprawę lub choćby zbliżenia się do niej uruchomiła procedurę likwidacyjną. Jedno zaplanowali mądrze: potencjalny przeciwnik musiał trafić do mnie. Umieścili mnie na tym odludziu. Swoim węszeniem uruchomiłeś szereg rozkazów. Pierwszy doprowadził cię do mnie. Ostatni wskazał, że tym, kogo mam usunąć, jest przewodniczący Izby Reprezentantów. Pewnie dotarł do rządowej tajemnicy i miał zamiar ją ujawnić.

– Procedura, o której pan mówi, pochodzi sprzed pół wieku. Kongresmen, którego miał pan zabić, dawno nie żyje.

– To nieważne – odparł Martin, potrząsając głową. – Wciąż obowiązuje mnie rozkaz. Szkoda, bo sprawa pewnie już się zdezaktualizowała z drugiej jednak strony to dobrze, żeś przyjechał, synu – rzekł, wracając do chłopskiej wymowy, a spojrzenie jego niebieskich oczu stwardniało. – Kiedy to załatwię, oficjalnie przejdę na emeryturę.

Uniósł dubeltówkę. Austin przygotował się na ogłuszający huk i napiął mięśnie brzucha, jakby siłą woli chcąc powstrzymać pocisk. Gdyby miał czas pomyśleć, na pewno uznałby za ironię losu, że uszedłszy z życiem z niezliczonych, śmiertelnie niebezpiecznych akcji, zginie z rąk niedosłyszącego, niedowidzącego osiemdziesięcioletniego zabójcy.

Nagle za plecami Martina wyrosła postać. Buzz! Starzec zachował na tyle dobry wzrok, by dostrzec mimowolną reakcję na twarzy Austina, i odwrócił głowę.

– Pan nie jest moim ojcem! – wykrzyknął Buzz i przeniósł wzrok z twarzy starca na dubeltówkę, którą przedtem zasłaniał on ciałem.

Farmer przyłożył strzelbę do ramienia, ale wiek stępił jego refleks. Austin miał ułamek sekundy na podjęcie decyzji, czy uderzyć go głową w plecy jak rozjuszony byk, ale uznał, że nie zdąży.

– Martin! – zawołał, sięgając po widły, a kiedy tamten obrócił się, cisnął nimi jak oszczepem.

Celował w rękę trzymającego broń, lecz w tym momencie stary zrobił krok w jego stronę i widły przedziurawiły mu płuca i serce. Trafiony, krzyknął z bólu, a skierowana w górę dubeltówka wypaliła w dach. Spłoszony koń omal nie rozniósł kopytami boksu. Martin wypuścił broń i zwalił się na drewnianą podłogę.

Austin, bardziej z nawyku niż z potrzeby, odsunął nogą dubeltówkę. Buzz podszedł do zabitego i przykląkł. Przyjrzał się uważnie jego rysom.

– Nie, to na pewno nie jest mój ojciec – powiedział cicho ku uldze Austina. – Przede wszystkim jest za wysoki. Mój ojciec był krępy jak ja. Zupełnie nie przypomina go z twarzy. Kto to?

– Podawał się za Martina. Nie wiem, jak się naprawdę nazywał.

– Dlaczego chciał pana zabić… nas obu?

– Sam tego nie wiedział. Był jak bomba-pułapka, które zrzucali Niemcy. Wybuchała, gdy saperzy próbowali ją rozbroić. Ale przecież, miał pan czekać w samochodzie.

– Musiałem się przejść. Okrążyłem dom, nikogo nie zobaczyłem, więc szukając pana wszedłem do stodoły.

– Całe szczęście. – Austin nadstawił ucha. – Coś słyszę. – Ostatni raz spojrzał na trupa. – Przyjemnej emerytury, Bucky – powiedział i skierował się do wrót stodoły.

Buzz wyszedł za nim na podwórze w chwili, kiedy z lasu wypadł czarno-biały wóz z niebieskim kogutem na dachu i zatrzymał się z piskiem w chmurze kurzu. Na jego drzwiczkach widniał napis SZERYF. Z samochodu wysiadło dwóch mężczyzn w granatowych mundurach, młody, tęgi i chudy, siwy. Młodszy zbliżył się, trzymając dłoń na kaburze. Nosił odznakę zastępcy szeryfa.

– Który z panów to Austin? – spytał.

– Ja – odparł Kurt.

Zastępca szeryfa najwidoczniej nie spodziewał się takiej szczerej odpowiedzi.

– Jestem szeryf Hastings – przedstawił się starszy policjant, delikatnie odsuwając podwładnego. – Czy któryś z panów widział Bucky’ego Martina?

– Jest w stodole – odparł Austin.

Zastępca szeryfa pośpieszył do stodoły i po chwili wypadł z niej blady jak ściana.

– Jezu! – wybąkał, szukając palcami broni. – Stary Bucky nie żyje. Przebity widłami. Który z was to zrobił?

Hastings dał mu znak, żeby zapanował nad sobą i wezwał miejscową ekipę kryminalną.

– Wyjaśni mi pan, co tu się dzieje, panie Austin? – spytał.

– Martin chciał nas zabić z dubeltówki, która leży przy nim. Nie miałem wyboru.

– Pytałem, co tu się naprawdę dzieje. No bo raptem telefonują do mnie z Waszyngtonu…

– Z Waszyngtonu?

– Tak jest. Najpierw dzwonią z biura gubernatora i każą czekać, a potem łączą mnie z jakimś narwańcem, admirałem Sandeckerem. Twierdzi, że jego podwładny Austin jest w niebezpieczeństwie i wysyła mnie na farmę Martina, gdzie ma zostać popełnione morderstwo. Pytam go, skąd wie, że ktoś zginie, a on na to, że jeżeli nie skończę z głupimi pytami i natychmiast nie pojadę, to wypruje mi flaki. – Hastings uśmiechnął się. – Chyba miał rację. Jak pan się nazywa? – zwrócił się do Martina.

– Buzz Martin.

Zaskoczony szeryf zamrugał.

– Jest pan krewnym denata? – spytał.

Austin i Martin wymienili spojrzenia, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

– Mam nadzieję, że się panu nie śpieszy, szeryfie, bo to bardzo, bardzo długa historia – odparł wreszcie Austin, kręcąc głową.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: