W słowach tych kryło się zawoalowane ostrzeżenie.
– Już wydałem polecenie dokładnego przeszukania naszych plików komputerowych, by wykluczyć taką możliwość – zapewnił LeGrand. – Koniec z niespodziankami.
– Oby – odparł Sandecker.
28
Austin nalał do kubka gorącej jamajskiej kawy Blue Mountain, napił się jej, wziął z biurka aluminiowy cylinder i zważył go w wielkiej dłoni, wpatrując się w jego porysowaną powierzchnię niczym w kryształową kulę. Ale nie dojrzał w nim żadnych tajemnic, tylko rozmyte odbicie własnej opalonej twarzy i jasnych włosów.
Odłożył cylinder i powrócił do mapy Alaski, rozpostartej na biurku. Na Alasce był kilka razy i na zawsze zachował w pamięci ogrom tego pięćdziesiątego stanu. Znalezienie starej bazy lotniczej na tak dzikim terytorium przypominało szukanie igły w stogu siana. Na dobitkę bazę latającego skrzydła wybudowano tak, by uchronić ją przed wścibskimi oczami. Przesunął palcem od przylądka Barrowa w głąb Arktyki, na południe od półwyspu Kenai. Gdy w głowie zaczęła mu kiełkować pewna myśl, zadzwonił telefon. Wpatrzony w mapę, podniósł słuchawkę.
– Kurt, możesz do mnie wpaść? – usłyszał głos Sandeckera.
– Czy to nie może poczekać, panie admirale? – spytał Austin, nie chcąc stracić wątku myślowego.
– Oczywiście, Kurt – odparł wspaniałomyślnie Sandecker. – Pięć minut ci wystarczy?
Myśl rozkwitła i zwiędła niczym kwiat na słońcu. Umysł Sandeckera pracował z szybkością maszyny.
– Przyjdę za dwie minuty.
– Wspaniale. Na pewno nie będziesz tego żałował.
Wchodząc do gabinetu Sandeckera na dziewiątym piętrze, Austin spodziewał się, że zastanie go przy olbrzymim biurku, wykonanym z pokrywy luku statku konfederatów, który próbował przełamać jankeską blokadę. Jednak ubrany w wojskową marynarkę, z kieszonką przyozdobioną wyhaftowanymi złotymi kotwicami, admirał siedział w jednym z czarnych, wygodnych, skórzanych foteli przeznaczonych dla gości i rozmawiał z kobietą, zwróconą tyłem do drzwi.
– Dziękuję, że wpadłeś, Kurt – powiedział wstając, żeby się z nim przywitać. – Chcę ci kogoś przedstawić.
Kobieta podniosła się i Austin natychmiast zapomniał o tym wszystkim, z czym tu przyszedł.
Wysoka, szczupła nieznajoma miała wydatne azjatyckie kości policzkowe, oczy w kształcie migdałów i sięgające ramion ciemnoblond włosy, splecione w ciasny warkocz. Z jej egzotyczną urodą kontrastował tradycyjny strój: długa spódnica i żakiet w kolorze burgunda. Emanowało z niej coś więcej niż tylko naturalne piękno. Nosiła się dumnie jak królowa, lecz zarazem poruszała się miękko i zwinnie jak pantera. Podeszła do Austina, by uścisnąć mu dłoń. Jej ciemnobrązowe, nakrapiane złotymi cętkami oczy zdawały się emanować tropikalnym żarem, a bijąca od niej woń piżma skojarzyła się mu z dudnieniem odległych bębnów. I wtedy nagle dotarło do niego, kim jest ta kobieta.
– Pani doktor Cabral? – spytał.
– Dziękuję, że zechciał pan się ze mną spotkać, panie Austin – przemówiła miękkim, niskim głosem. – Mam nadzieję, że nie oderwałam pana od żadnych ważnych spraw. Admirał Sandecker spełnił moją prośbę, bym mogła osobiście podziękować panu za pomoc.
– Bardzo mi miło, ale to zasługa Paula i Gamay. Ja tylko odebrałem telefon i nacisnąłem kilka guzików.
– Jest pan stanowczo zbyt skromny, panie Austin – odparła z uśmiechem, który stopiłby kostki lodu. – Gdyby nie pańska błyskawiczna interwencja, moja głowa i głowy pańskich kolegów zdobiłyby w tej chwili wioskę odległą o tysiące kilometrów od cywilizacji.
– Na szczęście tak się nie stało – wtrącił się Sandecker. – Czy zechciałaby pani opowiedzieć nam wszystko od początku do końca?
– Oczywiście – odparła. – Opowiadanie komuś o własnych przygodach działa kojąco, a ponadto pozwala odtworzyć zapomniane szczegóły.
Sandecker dał Austinowi znak, żeby usiadł, a sam zajął miejsce w fotelu przy biurku i wziął do ust jedno z dziesięciu specjalnie dla niego skręcanych cygar, które wypalał co dzień. Wraz z Austinem w wielkim skupieniu wysłuchali pasjonującej opowieści Franceski o porwaniu samolotu, o katastrofie, gdy otarła się o śmierć, i o jej awansie na białą boginię. Bardzo szczegółowo przedstawiła plany robót publicznych w wiosce Chulo, z których była taka dumna. Na koniec wspomniała o przybyciu Troutów, szalonej ucieczce z wioski i ratunku z helikoptera.
– Fascynujące, doprawdy fascynujące. A co się stało z pani przyjaciółką Tessą? – spytał Sandecker.
– Została z doktorem Ramirezem. Jej bezcenna wiedza o roślinach leczniczych pomoże mu w badaniach. Rozmawiałam przez telefon z moimi rodzicami. Chcieli, żebym wróciła do domu, ale postanowiłam zatrzymać się w Stanach. Potrzebuję więcej czasu na adaptację, zanim rzucę się w wir życia towarzyskiego w Sao Paulo. A poza tym chcę koniecznie dokończyć dzieło przerwane przed dziesięciu laty.
– Święcie wierzę, że przeszłość to teraźniejszość, ale także przyszłość – powiedział Sandecker. – Proszę opowiedzieć co działo się przedtem, zanim wsiadła pani do tamtego samolotu.
Francesca wpatrzyła się w przestrzeń.
– Muszę cofnąć się do dzieciństwa – powiedziała. – Bardzo wcześnie uświadomiłam sobie, że należę do uprzywilejowanej klasy społecznej. Już jako dziewczynka wiedziałam, że w moim mieście są przerażające slumsy. Kiedy podrosłam i zaczęłam podróżować, zrozumiałam, że moje miasto jest wizerunkiem świata w miniaturze. Skupiskiem ludzi, którzy opływają w dostatki, i tych, którzy co nie mają nic. Odkryłam też, że o bogactwie i ubóstwie narodów decyduje najbardziej rozpowszechniona substancja na ziemi – woda. Świeża woda jest warunkiem postępu. Bez wody nie ma co jeść. Bez jedzenia nie ma woli życia, chęci, żeby żyć lepiej. Nawet w krajach zasobnych w ropę większość dochodów z niej przeznacza się na zakup lub produkcję wody. Uważamy za oczywiste, że po odkręceniu kranu popłynie z niego woda, ale to się może zmienić. Konkurencja na rynku wody ogromnie wzrosła.
– W Stanach spory o wodę to nic nowego – wtrącił Sandecker. – O prawo do niej toczono dawniej wojny.
– Nieporównywalne z kłopotami, które nas czekają – odparła złowieszczo Francesca. – W tym wieku wojny będą się toczyć nie o ropę, jak jeszcze niedawno, lecz o wodę. Sytuacja staje się krytyczna. Światowe zapasy wody kurczą się, bo przybywa ludzi. Na ziemi jest tyle samo słodkiej wody co przed dwoma tysiącami lat, kiedy było nas o dziewięćdziesiąt siedem procent mniej niż teraz. Ale – nie licząc nieuniknionych okresów susz, takich jak obecny – z powodu zwiększonego zapotrzebowania na wodę oraz skażeń będzie jeszcze gorzej. W niektórych krajach po prostu jej zabraknie, co wywoła światowy kryzys związany z wędrówką ludów. Dziesiątki milionów ludzi wyleją się poza granice swych państw. A to oznacza upadek przemysłu rybnego, zniszczenie środowiska, konflikty, obniżenie poziomu życia. – Urwała na chwilę. – Jako ludzie związani z morzem z pewnością dostrzegacie ironię sytuacji. Stoimy w obliczu braku wody na planecie, której dwie trzecie powierzchni pokrywa woda.
– Woda, woda, wszędy woda i ani kropli do picia – Austin zacytował poetę Samuela Taylora Coleridge’a.
– Właśnie. Ale gdyby tak sędziwy Marynarz miał czarodziejską różdżkę i za jej pomocą zmienił wiadro morskiej wody w słodką?
– Jego statek by ocalał.
– Rozszerzmy tę analogię na miliony wiader.
– Zażegnałoby to światowy kryzys – dopowiedział Austin. – Blisko siedemdziesiąt procent ludności świata mieszka w odległości kilkudziesięciu kilometrów od morza.
– Otóż to – przyznała Francesca.
– Czy to znaczy, że ma pani taką różdżkę czarodziejską?
– Coś w tym rodzaju. Opracowałam rewolucyjną metodę odsalania wody morskiej.
– Pomysł z odsalaniem trudno nazwać nowym – wtrącił Sandecker.
Francesca skinęła głową.
– Już starożytni Grecy potrafili oczyszczać wodę morską z soli – przyznała. – Odsalarnie zbudowano na całym świecie, w tym wiele na Bliskim Wschodzie. Istnieje kilka sposobów odsalania, ale wszystkie są drogie. W pracy doktorskiej zaproponowałam całkiem nowe rozwiązanie. Moim celem było opracowanie wydajnej i taniej metody odsalania, która byłaby dostępna najbiedniejszym rolnikom, próbującym wyżyć na piachu. Pomyślcie tylko o skutkach jej wdrożenia. Woda byłaby prawie za darmo. Pustynie zamieniłyby się w siedliska cywilizacji.