Austin przerwał czytanie.
– Dalej pisze, jak bardzo tęskni za domem i z jaką radością do niego wróci – powiedział.
– Szkoda, że nie było mu to sądzone – rzekł Zavala. – Nie miał pojęcia, że jest nie tylko więźniem, ale także skazańcem.
– Martin nie był pierwszym ani ostatnim patriotą rzuconym na pożarcie lwom w imię racji, które ci na górze ochrzcili wyższym dobrem. Niestety, nie zazna satysfakcji, że jego pamiętnik wskaże nam drogę do No-Name.
– To jeszcze bardziej mętne określenie miejsca niż “gdzieś na Pacyfiku” z czasów wojny.
– Też tak myślałem, dopóki nie przypomniałem sobie anegdoty, którą słyszałem przed laty. Pewien oficer marynarki brytyjskiej, opływający Alaskę w latach pięćdziesiątych XIX wieku, dostrzegł ziemię, której nie było na mapach, więc oznaczył ją jako “? Name”. Kopiujący jego mapę kartograf z admiralicji uznał ów znak zapytania za P, zaś “a” w “Name” wziął za “o”. W ten sposób z “No name” – “bez nazwy” – zrobił się “Przylądek Nome”. W pamiętniku jest jeszcze coś: “Lot z Seattle bez przygód. Samolot prowadzi się wspaniale. Lądowanie trzydzieści minut za No-Name”.
– Jaką prędkość przelotową miało to skrzydło? – spytał Zavala.
– Od sześciuset pięćdziesięciu do ośmiuset kilometrów na godzinę.
– A więc stacjonowali w odległości od trzystu dwudziestu pięciu do czterystu kilometrów od Nome.
– Zgadza się. I tu zaczyna być ciekawie. “Pierwsze spojrzenie na nasz punkt docelowy. Powiedziałem chłopcom, że z powietrza przypomina nos Douga” – przeczytał Austin.
– Nos doga?
– Nie, to imię własne – “Doug”.
– Co zawęża nasze poszukiwania do paru milionów gości, którzy je noszą.
– Tak, wiem, zareagowałem identycznie, ale potem przeczytałem resztę: “Brakuje tylko fajki z kaczana kukurydzy, żeby wyglądał jak stary Orli Dziób”.
– Douglas MacArthur! Niezapomniany profil.
– Zwłaszcza dla uczestnika ostatniej wojny. W dodatku Nome leży w odległości zaledwie dwustu sześćdziesięciu kilometrów od Rosji. Pomyślałem, że warto zamówić kilka zdjęć satelitarnych. Kiedy ty drzemałeś w samolocie, ja z lupą w ręku przyjrzałem się tym fotkom.
Austin podał zdjęcia Zavali.
– Nie widzę tu niczego podobnego do dziobu orła – powiedział Zavala kręcąc głową.
– Ja też go nie znalazłem. Ale uprzedzałem cię, że nie będzie to łatwe zadanie.
Kiedy pilot NUMA zameldował, że podchodzi do lądowania na lotnisku w Nome, Zavala z Austinem wciąż jeszcze analizowali mapę i zdjęcia. Zanim jednak samolot zatrzymał się na pasie małego, ale nowoczesnego lotniska, byli już spakowani. Do miasta przyjechali taksówką jedną z trzech tutejszych dwupasmowych żwirowych dróg. W jaskrawym słońcu płaska tundra prezentowała się jeszcze monotonniej, ale w oddali widać było góry Kigluaik. Taksówka wjechała na biegnącą nad szaroniebieskimi wodami Morza Beringa Front Street, minęła ratusz z przełomu wieków, metę wyścigów psich zaprzęgów szlakiem Iditarod i zatrzymała się w porcie barek nad zatoką. Tu Zavala i Austin wynajęli zatankowany do pełna hydroplan.
Joego zachwycił jednosilnikowy, nie wymagający dużego rozbiegu maule M-7. Kiedy sprawdzał jego stan, Austin kupił w gospodzie Grubego Fredzia kanapki i kawę. Nie mieli dużo bagażu. Zabrali głównie ubrania, ale Austin nie zapomniał o swoim niezawodnym rewolwerze bowen, a Zavala o strzelającym z szybkością stu pocisków na minutę pistolecie maszynowy ingram. Na pytanie Kurta, po co mu tak zabójcza broń na bezludnej północy, odmruknął coś o niedźwiedziach grizzly.
A potem usiadł za sterami i pofrunęli na północny wschód, trzymając się linii brzegowej. Samolot leciał nisko, z prędkością dwustu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Niebo się zachmurzyło, ale nie było deszczu, z którego słynął rejon Nome. Szybko zabrali się do pracy. Zavala po kilka razy okrążał obiecująco wyglądające miejsca wskazane przez Austina, a on ołówkiem zakreślał na mapie zbadane obszary. Ich entuzjazm malał z każdym kilometrem lotu nad poszarpanym wybrzeżem. Nagą ziemię przecinały jedynie wątłe rzeczki i płytkie stawy, utworzone przez stopniały śnieg.
Austin recytował wiersze Roberta Service’a, które Zavala przełożył na hiszpański, ale nie rozproszyło to nudy i monotonnych poszukiwań.
– Widzieliśmy dzioby papug, dzioby gołębi, a nawet dziób żółwi, ale nie orła – poskarżył się Joe, zaczynając tracić swój tradycyjnie dobry humor.
Austin przyjrzał się zakreślonym fragmentom mapy. Do zbadania pozostał spory jeszcze kawał wybrzeża.
– Nie chciałbym przerywać poszukiwań. Jak się czujesz?
– W porządku, ale niedługo zabraknie paliwa.
– Przelatywaliśmy nad jakąś osadą rybacką. Co powiesz na to, żeby zjeść tam lunch i zatankować maszynę?
W odpowiedzi Zavala pochylił samolot i zatoczył półkole. Wkrótce dostrzegli rzekę, nad którą przelecieli wcześniej. Wzdłuż jej koryta po około dziesięciu minutach dotarli do zbiorowiska domów z dykty. Na rzece stały zacumowane dwa hydroplany. Zavala wyszukał wolny kawałek wody, sprowadził maszynę w dół, z niemal idealnym poślizgiem wylądował i podpłynął do sponiewieranego przez sztormy mola. Stojący tam krępy młodzian z twarzą okrągłą jak księżyc w pełni, rzucił im linę cumowniczą.
– Witamy w wiosce Tinook. Stu sześćdziesięciu siedmiu mieszkańców, w większości spokrewnionych – powitał ich z olśniewającym uśmiechem. – Jestem Mike Tinook.
Wcale nie był zaskoczony, że dwóch nieznajomych spadło z nieba do jego zapadłej wioski. Ogromne odległości sprawiają, że mieszkańcy Alaski muszą czasem przelecieć setki kilometrów, chcąc zjeść z kimś śniadanie. Mike opowiedział im, że wyrósł w tej wiosce, jakiś czas pracował jako mechanik samolotowy w Anchorage, po czym na dobre wrócił do domu.
Austin wyjaśnił mu, że są z Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych.
– Domyśliłem się, że pracujecie dla rządu – zapewnił rezolutnie Tinook. – Jesteście za czyści na nafciarzy i myśliwych, a zbyt pewni siebie jak na turystów. Kilka lat temu wpadła tu ekipa NUMA. Prowadzili badania na Morzu Czukockim. Co was sprowadza do Krainy Północnego Słońca?
– Prowadzimy rekonesans geologiczny, ale muszę przyznać, że na razie bez sukcesów – odparł Austin. – Poszukujemy cypla, który wystaje w morze. Ma kształt orlego dziobu.
Tinook pokręcił głową.
– Tam stoi mój samolot – powiedział. – Kiedy nie łowię ryb i nie pomagam przy wypasie reniferów, dużo latam, ale z niczym mi się to nie kojarzy. Chodźmy do sklepu. Przyjrzyjmy się mapie.
Po rozchwianych schodach wspięli się do budynku z dykty. Był to typowy na Alasce sklep wielobranżowy, połączenie spożywczego z żelaznym, pamiątkarskim, odzieżowym i apteką. Klienci mogli się tu zaopatrzyć w rzeczy najróżniejsze: od środków odstraszających owady i żywności w puszkach po części zamienne do śniegołazów i magnetowidy.
Tinook przyjrzał się mapie.
– Nie. Nie ma tu nic przypominającego dziób orła – powiedział, drapiąc się w głowę. – Może powinniście pomówić z Clarencem.
– Z Clarencem?
– To, mój dziadek. Niejedno widział w życiu i lubi gości.
Austin stracił nadzieję. Chciał jak najszybciej stąd odlecieć. Zastanawiał się właśnie, jak dyplomatycznie spławić Tinooka, nie robiąc mu przykrości, kiedy na ścianie za kontuarem dostrzegł wiszącą strzelbę. Podszedł, żeby ją obejrzeć. Był to karabin M1, broń amerykańskiej piechoty z drugiej wojny światowej.
– Pański? – spytał Tinooka.
– Prezent od dziadka, ale do polowań używam własnego. Ta broń ma swoją historię. Na pewno nie chcecie porozmawiać z Clarencem? Może warto.
– Z chęcią rozprostuję nogi – powiedział Zavala, widząc zainteresowanie Austina. – W końcu nie musimy się martwić, żeby wrócić do domu przed zmrokiem.
Ten argument przemówił do Austina. Dzień trwał tu dwadzieścia dwie godziny i nawet po zachodzie słońca tylko na krótko zapadał zmierzch.
Mike poprowadził ich zabłoconą ulicą obok innych bud, gromad pyzatych dzieci, śpiących psów husky i stojaków, na których suszyły się w słońcu czerwone płaty łososia. Zatrzymał się przed drzwiami budy mniejszej od innych i zapukał. Ktoś w środku zaprosił ich, by weszli. W jednoizbowej chacie pachniało drzewnym dymem i jakąś mięsną potrawą, gotowaną na piecyku. Całe umeblowanie stanowiła prycza w kącie i stół pokryty ceratą w czerwono-białą szachownicę. Siedzący przy nim starzec, starannie malował drewnianą, wysoką na piętnaście centymetrów figurkę niedźwiedzia polarnego. Na stole stał już rząd innych zwierząt – pomalowanych figurek wilków i orłów.