– Podpłyń do nich i ustaw się burta w burtę – polecił Austin. – Kiedy krzyknę, pchnij ich w prawo.
“Czerwony atrament” wspiął się na grzbiet fali, frunął w powietrze i opadł z hukiem, rozpryskując wodę. Biały jacht wolno ruszył z miejsca, co stwarzało niewielkie szansę na uniknięcie kolizji.
Dwie łodzie płynęły w tej chwili prawie burta w burtę. Pomimo coraz większej fali kilwateru Zavala, będąc doskonałym sternikiem, zdołał zbliżyć się do “Latającego dywanu”. Dopędzili katamaran Alego, minęli go, a potem zrównali się z nim prędkością. Dzieliły ich tylko metry.
W ogłuszającym grzmocie czterech potężnych silników trudno było o jakieś racjonalne myślenie. Austin stopił się w jedno z “Czerwonym atramentem”, stając się nieodłączną częścią jego mechanizmu. Austin dostosował prędkość do tempa “Latającego dywanu” tak, że płynęli obok jak para delfinów.
W górę.
W dół.
W górę.
– Teraz! – krzyknął.
Odległość pomiędzy łodziami zmalała do centymetrów. Zavala skręcił w prawo. Zrobił to łagodnie, gdyż ostry manewr groził tym, że szczepią się kadłubami i przekoziołkują w powietrzu. Z głuchym zgrzytem katamarany zderzyły się ze sobą i odskoczyły. Zavala utrzymał łódź na kursie, choć koło sterowe wyrywało się mu z dłoni.
Austin dodał gazu. Łodzie znów się zderzyły. Jakby próbowali okiełznać ogromnego, potężnego młodego wołu. Wreszcie “Latający dywan” zaczął zwalniać i skręcać w lewo. Zachęcony tym Zavala jeszcze raz uderzył burtą w łódź Araba.
– Odbij!
“Latający dywan” ominął rufę jachtu i pomknął w stronę flotylli. Statki rozpierzchły się przed nim niczym suche liście na wietrze. Austin dobrze wiedział, że uderzając bokiem w łódź Alego “Czerwony atrament” odbije się od niej jak kula bilardowa, nie przewidział jednak, że zajmie im to tyle czasu. Teraz pędzili prosto na ruszający jacht, od zderzenia z którym dzieliły ich tylko sekundy. Widzieli przerażone miny ludzi na pokładzie. Katamaran płynął z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę, co oznaczało, że nawet gdyby wyłączył silniki, będą ich zeskrobywać z drewnianych burt statku.
– Co teraz?! – krzyknął Zavala.
– Trzymaj kurs! – odkrzyknął Austin.
Zavala zaklął pod nosem. W pełni ufał swemu partnerowi, ale czasem jego zachowanie kłóciło się z logiką. Na przykład ten rozkaz równał się samobójstwu. Instynkt podpowiadał mu, by natychmiast obrócić ster, ratować życie, lecz wytrwale utrzymywał szaleńczy kurs, jak gdyby sześćdziesięciometrowy jacht, który niczym wielka biała ściana wyrósł mu przed oczyma, był jedynie zwidem. Zacisnął zęby i, szykując się do zderzenia, napiął wszystkie mięśnie.
– Skul się! – polecił Austin. – Głowa nisko. Przebijam się!
Schylił się, i dając gaz do dechy, ustawił trymery i lotki. Przebijania się należało w miarę możliwości unikać, a zdarzało się ono wówczas, gdy łódź, schodząc z jednej fali, zarywała się w drugą. Wtedy motorówka zamieniała się w łódź podwodną. Teraz Austin wręcz dążył do osiągnięcia tego efektu. Wstrzymał oddech. Zanurzywszy dzioby w wodzie, katamaran zanurkował pod ostrym kątem i, cały czas prąc naprzód, zakopał się w morzu. Napędzany pełną mocą silników, “Czerwony atrament” z łodzi nawodnej przedzierzgnął się w podwodną.
Przepłynął pod znajdującym się w ruchu jachtem zanurzony tak płytko, że urwało mu osłony kabin. Wirujące śruby jachtu o centymetry minęły głowy Zavali i Austina i chwilę potem katamaran wynurzył się po drugiej stronie. Wyskoczywszy z morza niczym ogromna, czerwona, latająca ryba, znieruchomiał w chmurze granatowego dymu unoszącego się z kaszlających, dławiących się silników.
Wbudowana w “Czerwony atrament” wewnętrzna klatka wytrzymałaby ciężar stada słoni. Ale mniej od niej odporne pleksiglasowe osłony dwóch kabin zostały zmiecione i kokpity kołyszącej się na falach łodzi zaczęły nabierać wody.
Zavala wykaszlał z ust morską wodę. Na śniadej, przystojnej twarzy widać było oszołomienie.
– Nic ci nie jest? – spytał.
Austin zdjął z głowy kask, odsłaniając jasne, niemal białe włosy. Zbadał uszkodzenia, jakich dokonała śruba, która przeszła tuż obok nich.
– Żyję – odrzekł – ale “Czerwony atrament” nie nadaje się na kabriolet.
– Czas opuścić statek – zdecydował Zavala, czując, że woda doszła mu do pasa.
– Traktuj to jak rozkaz – odparł Austin, rozpinając uprząż.
Wyskoczyli do wody. Od motorowodniaków wymagano zdania egzaminu z umiejętności opuszczania tonącej łodzi. Na kilka minut przed pójściem “Czerwonego atramentu” na dno do rozbitków podpłynęła kabinowa łódź motorowa i wyłowiła ich z morza.
– Co się stało ze złotym katamaranem? – spytał Austin właściciela łodzi, mężczyznę w średnim wieku, palącego fajkę, który przypłynął z San Diego obejrzeć regaty, a spotkały go dodatkowe atrakcje.
– Jest tam – odparł, cybuchem wskazując w dal. – Nie mam pojęcia, jak mu się udało ominąć tę całą flotyllę.
– Możemy tam popłynąć?
– Nie ma sprawy – odparł uprzejmie właściciel łodzi, obracając koło sterowe.
Wkrótce znaleźli się przy burcie “Latającego dywanu”. Gdy zsunięto osłony kabin Austin z ulgą stwierdził, że jego rywale żyją, choć z rozbitej głowy Alego spływała krew, a Hank miał taką minę, jakby zmagał się z potwornym kacem.
– Jesteś ranny? – zapytał Austin.
– Nie – odparł Ali z niezbyt pewną miną. – Co się stało?!
– Wpadliście na wieloryba.
– Na co?! – zdziwił się. – A więc nie wygraliśmy – dodał przygnębiony.
– Nie martw się. W końcu to nie twoja łódź leży na dnie morza.
– Przykro mi – odrzekł Ali ze smutkiem, lecz po chwili rozpromienił się. – A więc ty też nie wygrałeś!
– Wprost przeciwnie – zaprzeczył Austin. – Wszyscy czterej zdobyliśmy nagrodę dla największych szczęściarzy na ziemi.
– Chwała Allachowi! – powiedział Ali i chwilę później zemdlał.
3
Dżungla w Wenezueli
Baldachim zwisających gałęzi zasłaniał promienie słońca, przez co czarna woda w rzecznej zatoczce wydawała się głębsza. Żałując, że przeczytała o tym, jak to rząd Wenezueli postanowił zadbać o przywrócenie naturze krokodyli ludojadów z Orinoko, Gamay Morgan-Trout rzuciła się do wody i silnymi ruchami smukłych nóg zagłębiła się w styksowy mrok. Przyszło jej na myśl, że tak samo musiało się czuć prehistoryczne zwierzę, kiedy tonęło w mazi smolnych jeziorek Rancho La Brea w Kalifornii. Włączyła dwa halogenowe reflektorki przy kamerze wideo i zanurkowała na dno. Gdy przepływała nad falującymi lekko zaroślami, coś szturchnęło ją w pośladki.
Bardziej zaskoczona niż przestraszona natychmiast się odwróciła i z pochwy przy pasie wyciągnęła nóż. O centymetry od maski ujrzała długi, wąski pysk z czarnymi oczkami. Gamay odepchnęła go w bok.
– Nie pozwalaj sobie za dużo! – mruknęła, wypuszczając przez fajkę strumień bulgoczących baniek.
Cienki dziób rozwarł się w przyjacielskim uśmiechu. A potem rzeczny delfin odsunął się i spojrzał na nią z góry.
Gamay zaśmiała się, bulgocząc niczym gejzer Old Faithful tuż przed wybuchem. Naciśnięciem kciuka dopompowała kamizelkę wypornościową i po kilku sekundach jej głowa przebiła spokojną powierzchnię zatoczki. Gamay wyciągnęła spomiędzy zębów ustnik i uśmiechnęła się.
Paul Trout siedział kilka metrów dalej w trzymetrowym pontonie. Jako pomocnik nurka, śledził spienione bańki powietrza, znaczące podwodną drogę żony. Zaskoczyło go nagłe wynurzenie się Gamay z czarnej wody, a jej wesołość zbiła go z tropu. Zaintrygowany, w charakterystyczny sposób pochylił głowę, jakby spoglądając znad niewidocznych okularów.
– Nic ci nie jest? – spytał, mrużąc oczy.
– Nic – odparła, choć widać było, że coś się stało.
Niedowierzająca mina męża znów pobudziła ją do śmiechu. Zakrztusiła się wodą. Myśl o utonięciu ze śmiechu rozśmieszyła ją jeszcze bardziej. Na powrót wepchnęła ustnik do ust. Paul podpłynął pontonem, wychylił się z niego i podał jej rękę.