Austin odetchnął z ulgą. Obawiał się, że Leahy będzie musiał dostać zgodę swoich szefów.
– Jasne. Ty załatwisz przynętę, ja zorganizuję piwo.
Austin podał Leahy’owi swój adres e-mailowy, podziękował i wyłączył się. Rozpracował na komputerze kilka problemów logistycznych, potem wyszedł sprawdzić przygotowania do wyprawy z kapitanem Kemalem. Na pokładzie stał już stos pudeł ze sprzętem, o który prosił. Ciężarówka była w drodze, żeby przewieźć ekwipunek na “Turguta”. Pozostało czekać na resztę Zespołu Specjalnego. Austin sprawdzał sprzęt z listą, gdy odezwał się jego telefon. Dzwonił Joe Zavala.
– Jesteśmy na lotnisku.
– Co tak długo?
Zavala westchnął głośno.
– Wyrwałeś mnie z ramion najpiękniejszej kobiety na tej planecie i jeszcze narzekasz?
– Każda twoja nowa znajoma jest najpiękniejszą kobietą na tej planecie.
– Widocznie mam szczęście.
– Kiedyś mi podziękujesz za uratowanie cię przed małżeństwem.
– Nie wypowiadaj tego słowa nawet w żartach.
– Później pogadamy o twoim życiu miłosnym. Kiedy możecie być na “Argo”?
– Gamay łapie taksówkę, a Paul układa bagaż przy krawężniku. Czy można wiedzieć dlaczego ściągnąłeś nas tu w takim tempie z drugiego końca świata?
– Bo stęskniłem się za waszymi uśmiechniętymi gębami.
– Jasne. Przywiozłem ci twoją pukawkę. Bowena.
– Resztę też?
– Mój system doręczania metalowych przesyłek? – zapytał Zavala, mając na myśli własną broń. – Jasne. Naprawdę myślisz, że ten cały złom będzie nam potrzebny?
– Mam nadzieję, że nie – odparł Austin. – Jednak na wszelki wypadek staraj się nie zamoczyć prochu.
12
Rocky Point, Maine
Obraz na wielkim monitorze komputera wyglądał jak profil bardzo wysokiego żółwia. Leroy Jenkins klikał myszą, dopóki skorupa nie spłaszczyła się, jakby przejechała po niej osiemnastokołowa ciężarówka. Zrobił kilka wyliczeń z danych na ekranie i wyrzucił z siebie potok przekleństw, które zwykle rezerwował dla splątanej liny przy pułapce na homary. Odwrócił się od komputera na obrotowym krześle i spojrzał w okno. Z wysokiego białego domu na wzgórzu miał wspaniały widok na port i morze.
Na nabrzeżu trwała gorączkowa krzątanina. Spycharko-ładowarki zgarniały szczątki i wrzucały do ciężarówek. Wózki widłowe, używane zwykle przed zimą do ustawiania łodzi na wielopoziomowych stojakach, zbierały wraki z parkingu i układały w rzędzie, żeby właściciele mogli je zabrać. Dźwigi wyciągały z wody resztki motelu.
Kuter Jenkinsa został zacumowany przy molo miejskim wśród innych jednostek, które szczęśliwie nie znalazły się na drodze wielkiej fali. Jenkins przetarł oczy, odwrócił się z powrotem do komputera i wprowadził kilka nowych liczb. Po paru minutach pokręcił głową. Zrobił już mnóstwo symulacji z różnymi kombinacjami danych i nic nie miało sensu. Ucieszył się na dźwięk dzwonka przy drzwiach. Wyszedł do holu i zawołał z góry, że otwarte.
Był to szeryf Charlie Howes.
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam?
– Jasne, że nie. Chodź na górę. Bawiłem się trochę komputerem.
Szeryf wszedł do gabinetu na poddaszu i rozejrzał się.
– Ładnie urządziłeś ten pokój – pochwalił, patrząc na porządnie ustawione szafki z dokumentami i półki z książkami.
– Dzięki, Charlie. To nie moja zasługa – odrzekł Jenkins i wziął oprawioną fotografię przystojnej kobiety w średnim wieku. Uśmiechała się do obiektywu z kokpitu żaglówki. – Mary wiedziała, że samo łowienie homarów nie uratuje mnie przed starczym rozmiękczeniem mózgu. Gabinet na strychu to był jej pomysł. Znałeś ją. Potrafiłaby zrobić jedwabną torebkę ze świńskiego ucha.
– Nieźle jej poszło oszlifowanie twoich ostrych kantów.
Jenkins roześmiał się i znów zerknął przez okno.
– Biorąc pod uwagę twardy materiał do obróbki, to był prawdziwy cud. Widzę, że robota na dole posuwa się naprzód.
– Sprzątają port bardzo szybko. Obawialiśmy się wycieków ropy ze zbiorników paliwa, ale stanowy urząd ochrony środowiska ma to pod kontrolą. Musiałem urwać się na chwilę dziennikarzom, i wszędzie pełno facetów z ubezpieczeń. Widzę, że pracowałeś na komputerze. Doszedłeś do czegoś?
– Próbowałem. Siadaj i patrz. Może mi się przydać twoja intuicja detektywa.
Mimo prostego języka i wiejskiego sposobu bycia szeryf nie był ciemniakiem. Ukończył kryminalistykę na uniwersytecie stanowym. Odpowiedział sceptycznym parsknięciem i przysunął stołek do krzesła Jenkinsa. Zmrużył oczy i wpatrzył się w ekran.
– Co to za ciężarny wąż?
Jenkins uniósł brwi.
– Co wiesz o tsunami?
– Wiem jedno: nie chcę tego więcej oglądać!
– No więc zrobię ci krótki wykład. Tsu to po japońsku port. Nami to fala. Termin przyjęto na międzynarodowej konferencji w 1963 roku, żeby uniknąć nieporozumień.
– Zawsze słyszałem, że nazywają to falami przypływu.
– To potoczne określenie, ale niezbyt dokładne. Przypływy powstają dzięki siłom grawitacyjnym Księżyca, Słońca i planet. Nawet my, naukowcy, byliśmy w błędzie. Nazywaliśmy tsunami sejsmicznymi falami morskimi, co sugerowało, że są wywoływane przez trzęsienia ziemi. Ale trzęsienia to tylko jedna z przyczyn.
– Myślisz, że ten bajzel wywołało trzęsienie ziemi?
– W pewnym sensie – odrzekł Jenkins i uśmiechnął się na widok głupiej miny szeryfa. Wyrwał z bloczka kartkę.
– Oto prawdziwy winowajca. Wyobraźmy sobie, że to dno oceanu.
Pchnął końce kartki ku sobie i środek wybrzuszył się.
– Trzęsienie jest wtedy, gdy warstwy tektoniczne zderzają się ze sobą i deformują dno morskie. Przy okazji wypychany jest do góry słup wody. Aż do samej powierzchni. Woda próbuje odzyskać równowagę.
– Zgubiłem się.
Jenkins pomyślał chwilę.
– To jest tak, jak z naszym miejscowym pijaczyną Joem Johnsonem. Wraca na bani do domu i zatacza się. Idzie zygzakiem, bo gorzała zakłóca mu równowagę. Musi łapać się czegoś, żeby utrzymać kierunek. Czasem nie może wyhamować, wpada na ścianę i przewraca się. Tak to wygląda w przybliżeniu. Wyobraź sobie, że Joe to słup wody, a ściana to wybrzeże Maine. Z tą różnicą, że ściana ucierpi bardziej niż Joe.
– Dlaczego jednak nie każda fala to tsunami?
– Wiedziałem, że dojdzie do głosu twoja policyjna logika. Z dwóch powodów. Czas i odległość. Czas między uderzeniami fal o brzeg to pięć do dwudziestu sekund. Przy tsunami to już dziesięć minut do dwóch godzin. Odległość między falami nazywa się długością fali. Fale przybrzeżne może dzielić od stu do dwustu metrów. Przy tsunami to minimum pięćset kilometrów.
– Widziałem całkiem groźne fale przybrzeżne.
– Ja też. Ale zwykła fala uderzająca o brzeg jest krótka i ma szybkość od piętnastu do trzydziestu kilometrów na godzinę. Tsunami liczy sobie setki kilometrów i ma wiele godzin na zgromadzenie energii. Im głębsza woda, tym szybsza fala. Dlatego tsunami pędząca przez ocean może osiągnąć prędkość tysiąca kilometrów na godzinę. Statki nawet jej nie czują i nie jest widoczna z powietrza. Dam ci przykład. W roku 1960 podwodne trzęsienie ziemi w pobliżu Chile wysłało falę przez Pacyfik. Miała nie więcej niż metr wysokości. Dwadzieścia cztery godziny później, gdy uderzyła w wybrzeże Japonii, miała już sześć metrów. Zabiła dwieście osób. Błądziła po Pacyfiku przez kilka dni i rozwalała wszystko na swojej drodze.
– Jeśli to tylko zmarszczka na oceanie, skąd wiadomo, na co się zanosi?
– Łowiłem homary w stosunkowo płytkim miejscu. Fala wyhamowała na płyciźnie i zaczęła rosnąć. Nadciągała wolniej, ale wciąż miała całą nagromadzoną energię, która musiała gdzieś ujść. Kiedy taka fala zbliży się do brzegu, spokojne morze zamienia się w potwora. Czasem tsunami wznosi się niczym wieża. Czasem szereg załamujących się fal przypomina strome schody. Może wessać wodę i wypluć z powrotem.
– Tak było u nas. Jakby ktoś wyciągnął korek w dnie portu.
Jenkins przytaknął.