Hałas statku zagłuszyły nowe dźwięki. Z kajut pasażerów słychać było teraz muzykę. Ktoś grał na harmonii. Męskie głosy śpiewały chórem rosyjski hymn państwowy Boże caria chroni. Boże, chroń cara… Melancholijne głosy podziałały na kapitana przygnębiająco. Wrócił do sterowni i zamknął drzwi, żeby nie słyszeć natrętnej melodii.

O świcie mgła zniknęła. Zjawił się skacowany pierwszy oficer, żeby zastąpić kapitana. Towrow podał mu kurs, wyszedł i ziewnął w porannym słońcu. Popatrzył na morze i przekonał się, że instynkt go nie zawiódł. Równolegle do długiego kilwatera statku płynął kuter rybacki. Towrow przyglądał mu się przez chwilę, a potem wzruszył ramionami i poszedł na obchód. Uprzedził załogę, żeby nie zbliżała się do kajut oficerskich.

Zadowolony, że wszystko idzie dobrze, wgramolił się na swoją koję i zasnął w ubraniu. Jego zastępca miał wyraźny rozkaz, żeby natychmiast go powiadomić, gdyby coś się działo. Jednak Towrow sypiał czujnie jak zając, budząc się wielokrotnie i znów zasypiając. Wstał koło południa i poszedł do mesy. Zjadł chleb z serem i kiełbasę kupioną za pieniądze od Fiodorowa. Nad kuchnią pochylała się tęga kobieta. Groźnie wyglądający Kozak pomógł jej zanieść parujące garnki do kajut pasażerów. Po jedzeniu Towrow zwolnił pierwszego oficera na obiad. Wraz z upływem dnia kuter rybacki zostawał coraz bardziej w tyle. Wreszcie stał się tylko punktem na horyzoncie.

Statkowi jakby ubyło lat, gdy sunął w słońcu po lustrzanej powierzchni morza. Towrow spieszył się do Konstantynopola i kazał maszynowni utrzymywać prawie maksymalną szybkość. W końcu frachtowiec zbuntował się. W porze kolacji wysiadł jeden z dwóch silników. Pierwszy oficer i główny mechanik majstrowali przy nim kilka godzin, ale na darmo ubrudzili się smarem. Kapitan zrozumiał, że ich dalsze wysiłki nie mają sensu i rozkazał płynąć na pozostałym silniku.

Major czekał w sterowni. Kiedy kapitan wyjaśnił mu, co się stało, Kozak ryknął niczym ranny bawół. Towrow zapewnił, że dopłyną do Konstantynopola. Tylko trochę później. Może o dzień.

Jakielew uniósł zaciśnięte pięści i przeszył go wściekłym spojrzeniem. Towrow wstrzymał oddech. Przestraszył się, że Kozak rozszarpie go na strzępy. Jednak major odwrócił się nagle i wypadł na zewnątrz. Kapitan wypuścił powietrze z płuc i wrócił do map. Statek rozwijał teraz połowę szybkości maksymalnej, ale dobre i to. Towrow pomodlił się do ikony świętego Wasyla na ścianie, żeby silnik wytrzymał.

Wrócił Jakielew. Trochę się uspokoił. Kapitan zapytał, co u pasażerów. Major odrzekł, że w porządku, ale poczują się lepiej, kiedy ta zardzewiała balia dotrze do celu. Później znów osiadła mgła i Towrow musiał zmniejszyć szybkość o kilka węzłów. Miał nadzieję, że Jakielew śpi i nie zorientuje się.

Towrow nabawił się tiku nerwowego, znanego ludziom, którzy spędzają życie na wodzie. Ciągle strzelał oczami na prawo i lewo. Sprawdzał kompas i barometr kilkanaście razy na godzinę. Spacerował od jednego skrzydła mostka do drugiego, obserwował morze i pogodę. Około pierwszej nad ranem wyszedł na lewe skrzydło i… zjeżyły mu się włosy na karku. Doganiał ich jakiś statek. Nastawił ucha. Zbliżał się bardzo szybko.

Towrow był prostym człowiekiem, ale nie głupim. Zakręcił korbką telefonu łączącego mostek z kajutami oficerskimi. Zgłosił się Jakielew.

– Czego? – warknął.

– Musimy porozmawiać – odrzekł kapitan.

– Wpadnę później.

– Nie, to bardzo ważne. Musimy porozmawiać zaraz.

– Dobra. Niech pan zejdzie do kabin pasażerskich. Bez obaw, postaram się pana nie zastrzelić – zachichotał szatańsko Jakielew.

Kapitan odwiesił słuchawkę i obudził cuchnącego alkoholem Siergieja. Nalał zastępcy kubek mocnej kawy.

– Trzymaj kurs na południe. Wrócę za kilka minut. Jeden błąd i nie dostaniesz wódki do końca rejsu.

Towrow zbiegł na dół i ostrożnie pchnął drzwi. Jakielew już czekał. Stał na szeroko rozstawionych nogach, z rękami na biodrach. Na podłodze spali czterej Kozacy. Piąty siedział po turecku. Na kolanach trzymał karabin.

– Obudził mnie pan – powiedział ze złością Jakielew.

– Proszę za mną – odrzekł kapitan i ruszył przodem.

Zeszli na spowity mgłą pokład główny i skierowali się na rufę. Kapitan oparł się na wentylatorze, wpatrzony w ciemność wchłaniającą szeroki kilwater. Nasłuchiwał przez kilka sekund poprzez bulgot i szum wody.

– Płynie za nami statek.

Jakielew spojrzał na niego podejrzliwie i przyłożył do ucha zwiniętą dłoń.

– Oszalał pan? Słyszę tylko hałas tej cholernej łajby.

– Jest pan Kozakiem – odparł Towrow. – Zna się pan na koniach?

– Oczywiście – parsknął pogardliwie major. – Jak każdy mężczyzna.

– Ja nie, ale znam się na statkach. Ktoś nas ściga. Jego silnik nierówno pracuje. To musi być ten kuter rybacki, który widziałem wcześniej.

– I co z tego? To morze. Łowią ryby.

– Nie tak daleko od brzegu – odrzekł kapitan i znów chwilę nasłuchiwał. – Nie ma wątpliwości. To tamten kuter. Zbliża się.

Major wyrzucił z siebie potok przekleństw i walnął pięścią w reling.

– Musi pan go zgubić.

– Na jednym silniku to niemożliwe.

Jakielew chwycił Towrowa za klapy i uniósł na palce.

– Niech pan mi nie mówi o rzeczach niemożliwych – warknął. – Droga z Kijowa zajęła nam tygodnie. Było trzydzieści stopni mrozu. Wiatr smagał nas po twarzach. Jeszcze nie widziałem takiej zamieci. Kiedy wyruszaliśmy, miałem całą sotnię. Teraz została tylko ta żałosna garstka ludzi. Reszta zginęła, osłaniając nasze tyły, kiedy przechodziliśmy przez linie niemieckie. Znaleźliśmy jednak sposób, żeby się tutaj dostać. Pan też musi się postarać.

Towrow stłumił kaszel.

– W takim razie proponuję zmienić kurs i zgasić światła.

– No to do roboty – rozkazał major i rozluźnił stalowy uścisk.

Kapitan złapał oddech i pobiegł z powrotem na mostek. Kozak tuż za nim. Kiedy byli przy drabince prowadzącej na górę do sterowni, na górnym pokładzie pojawił się prostokąt ostrego światła. Na zewnątrz wyszło kilka osób. Ich twarze tonęły w mroku.

– Do środka! – krzyknął Jakielew.

– Chcemy zaczerpnąć powietrza odpowiedział kobiecy głos z niemieckim akcentem. – W kajucie jest duszno.

– Bardzo panią proszę, madame – odrzekł niemal błagalnie major.

– Jak pan sobie życzy – zgodziła się po chwili kobieta.

Niechętnie zabrała resztę towarzystwa do środka. Kiedy się odwracała, Towrow dostrzegł jej profil. Miała mocny podbródek i lekko zakrzywiony nos.

Z wnętrza statku wyłonił się strażnik.

– Nie mogłem ich powstrzymać, panie majorze – zawołał.

– Wracaj do środka i zamknij drzwi, zanim cały świat usłyszy twoje głupie wymówki.

Strażnik zniknął i zatrzasnął za sobą drzwi. Towrow ciągle patrzył na pusty pokład w górze. Major wbił mu palce w ramię.

– Nic pan nie widział, kapitanie – powiedział cicho ostrym tonem.

– Ci ludzie…

– Nic pan nie widział! Na litość boską, człowieku, nie chcę cię zabić!

Towrow otworzył usta, ale nie zdążył odpowiedzieć. Poczuł zmianę w ruchu statku. Wyrwał ramię z uścisku Jakielewa.

– Muszę iść na mostek.

– Co się stało?

– Nie ma nikogo przy sterze. Nie czuje pan? Mój głupi zastępca pewnie się upił.

Towrow zostawił majora z tyłu i wspiął się do sterowni. W poświacie kompasu okrętowego zobaczył, że koło sterowe obraca się wolno tam i z powrotem, jakby poruszały nim niewidzialne ręce. Wszedł do środka i potknął się o coś miękkiego. Pomyślał, że to spity do nieprzytomności pierwszy oficer, zaklął i zapalił światło.

Sierioża leżał twarzą w dół w kałuży krwi wokół głowy. Towrow przyklęknął i odwrócił go na plecy. Nieszczęśnik miał podcięte gardło.

Kapitan wytrzeszczył oczy z przerażenia. Wstał, cofnął się i wpadł na Jakielewa.

– Co się stało? – zapytał major.

– To nie do wiary! Ktoś zabił pierwszego oficera!

Jakielew szturchnął butem zakrwawione zwłoki.

– Kto mógł to zrobić?


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: