– Nikt…
– Nikt nie zarżnął pańskiego zastępcy jak świni? Niech pan nie mówi głupstw, kapitanie.
Towrow pokręcił głową. Nie mógł oderwać wzroku od trupa.
– Chodzi mi o to, że znam całą załogę – powiedział i zawahał się. – Z wyjątkiem tych dwóch nowych.
Zdrowe oko Jakielewa błysnęło niczym reflektor wycelowany w Towrowa.
– Jakich nowych?
– Przyjąłem ich dwa dni temu jako palaczy. Siedzieli w barze, kiedy rozmawiałem z Fiodorowem. Później podeszli i zapytali o pracę. Wyglądali podejrzanie, ale brakowało mi ludzi…
Jakielew zaklął i wyszarpnął pistolet z kabury. Odepchnął Towrowa na bok, wypadł na zewnątrz i zaczął wykrzykiwać rozkazy do swoich Kozaków. Kapitan zerknął na pierwszego oficera i przysiągł sobie, że nie pozwoli się zarżnąć bez walki. Przywiązał koło sterowe, wszedł do swojej kajuty i drżącymi rękami pokręcił zamkiem szyfrowym sejfu. Wyjął stamtąd automatycznego mausera kaliber 7,63, owiniętego w miękką szmatkę. Pistolet nabył przed laty w drodze wymiany, na wypadek buntu załogi. Załadował magazynek, wetknął mausera za pasek i wyjrzał z kajuty.
Zszedł na niższy pokład i zajrzał przez okrągłą szybę w drzwiach prowadzących do kajut pasażerów. Korytarz był pusty. Zbiegł na pokład główny. W blasku świateł nawigacyjnych zobaczył Kozaków przykucniętych przy relingu.
Nagłe nad burtą przeleciał mały ciemny przedmiot. Odbił się raz i potoczył po mokrym pokładzie w snopie iskier.
– Granat! – wrzasnął ktoś.
Jakielew zareagował błyskawicznie. Dał nura za granatem i wyrzucił go za burtę. Rozległ się huk eksplozji i okrzyki bólu. Zagłuszyła je salwa z karabinów kozackich. Jeden ze strażników wychylił się i przeciął ostrym nożem kilka lin z hakami abordażowymi. Silnik kutra zaryczał, jakby ktoś otworzył przepustnicę do oporu. Kozacy strzelali, dopóki kuter nie znalazł się poza zasięgiem ognia.
Major obrócił się i na widok Towrowa wyszczerzył zęby.
– Niech pan lepiej odłoży tę zabawkę, zanim się pan postrzeli, kapitanie.
Towrow wsunął pistolet za pasek i podszedł do niego.
– Co się stało?
– Miał pan rację, że byliśmy ścigani. Podpłynął do nas kuter rybacki i jakieś nieuprzejme typy próbowały wejść na pokład. Musieliśmy nauczyć ich dobrych manier. Jeden z pańskich nowych palaczy dawał im sygnały świetlne, dopóki nie dostał od nas nożem w serce.
Major wskazał ciało leżące na pokładzie.
– Przywitaliśmy naszych gości bardzo gorąco – dodał inny Kozak i reszta wybuchnęła śmiechem. Strażnicy podnieśli zwłoki i wyrzucili za burtę. Kapitan miał właśnie zapytać, gdzie jest drugi palacz, ale nie zdążył.
Rozległy się strzały. Czterej Kozacy zwalili się na pokład, jakby ścięła ich niewidzialna kosa. Jakielew dostał w pierś. Impet pocisku rzucił go na ścianę nadbudówki. Major utrzymał się na nogach i odepchnął kapitana z linii strzału. Ostatni z Kozaków padł na brzuch. Czołgał się, ostrzeliwując, ale zginął, zanim zasłonił go wentylator.
Towrow i Jakielew wykorzystali moment nieuwagi przeciwnika i spróbowali ucieczki. Jednak po kilku krokach pod majorem ugięły się kolana. Runął na pokład. Rubaszka nasiąkała krwią. Przywołał gestem kapitana. Towrow przysunął ucho do jego ust.
– Zaopiekuj się rodziną – usłyszał chrapliwy głos. – Oni muszą przeżyć. – Pamiętaj, Rosja nie może istnieć bez cara. – Zamrugał oczami, jakby zdumiony swoim położeniem, i zaśmiał się. – Niech szlag trafi ten statek… Dajcie mi konia…
Życie zgasło w jego zdrowym oku, broda opadła, palce zwiotczały.
Statkiem nagle wstrząsnęła eksplozja. Towrow podbiegł schylony do relingu. Sto metrów od burty zobaczył kuter. Lufa jego działa błysnęła ogniem i frachtowiec dostał drugim pociskiem. Zakołysał się gwałtownie.
Z dołu doszedł stłumiony huk. Zbiorniki paliwa stanęły w ogniu. Płonące paliwo rozlało się po powierzchni morza. Drugi palacz zdecydował się opuścić statek. Przebiegł przez pokład, cisnął karabin za burtę i wspiął się na reling. Wybrał wolny od ognia kawałek wody, skoczył i popłynął do kutra. Nie docenił szybkości rozprzestrzeniających się płomieni. Płonące paliwo dosięgło go po kilku sekundach. Jego krzyki zagłuszył głośny trzask ognia.
Kanonada wypłoszyła z kryjówek resztę załogi. Marynarze pobiegli do szalupy na burcie nieobjętej pożarem. Towrow chciał iść ich śladem, ale przypomniał sobie słowa umierającego Jakielewa. Wciągając z trudem powietrze do zniszczonych płuc, wspiął się do kajut pasażerów i szarpnął drzwi.
Zobaczył żałosny widok. Pod ścianą kuliły się cztery kilkunastoletnie dziewczynki i kucharka. Osłaniała je sobą kobieta w średnim wieku o smutnych szaroniebieskich oczach. Miała długi, cienki orli nos i mocny, ale delikatny podbródek. Z determinacją zaciskała wargi. Grupka wyglądała na zwykłych przerażonych uchodźców, ale Towrow wiedział już, z kim ma do czynienia. Szukał gorączkowo odpowiedniej formy zwrócenia się do kobiety.
– Madame – odezwał się w końcu. – Musi pani zabrać dzieci do łodzi ratunkowej.
– Kim pan jest? – zapytała z niemieckim akcentem.
– Kapitan Towrow – przedstawił się. – Dowodzę tym statkiem.
– Co się stało? Co to za hałasy?
– Pani ochrona nie żyje. Zaatakowano nas. Musimy uciekać.
Zerknęła na dziewczynki.
– Jeśli uratuje pan mnie i moją rodzinę, kapitanie Towrow, zostanie pan sowicie wynagrodzony.
– Zrobię, co w mojej mocy, madame.
Skinęła głową.
– Niech pan prowadzi.
Towrow sprawdził, czy droga jest wolna. Potem przytrzymał rodzinie drzwi i ruszył przodem. Statek był tak przechylony, że musieli się wspinać po śliskim metalowym pokładzie. Przewracali się, wzajemnie pomagali sobie wstać i brnęli naprzód.
Marynarze już wchodzili do szalupy. Kapitan przejął dowództwo. Kiedy wszyscy zajęli miejsca, polecił spuścić szalupę na wodę. Obawiał się, że przechył statku zablokuje liny, ale wszystko działało dobrze.
Byli kilka metrów nad wodą, gdy jeden z marynarzy krzyknął ostrzegawczo. Kuter okrążył statek i wycelował działo w łódź ratunkową. Lufa błysnęła ogniem i pocisk trafił w dziób szalupy. W powietrzu rozprysły się kawałki drewna, gorącej stali, ciał.
Towrow złapał wpół najbliższą dziewczynkę. Wpadł razem z nią do lodowatej wody, krzycząc imię swojej nieżyjącej córki. Zauważył dryfującą w pobliżu drewnianą klapę luku. Popłynął ostrożnie w tamtą stronę, mając nadzieję, że napastnicy go nie wypatrzą. Holował za sobą półprzytomną dziewczynkę. Pomógł jej wdrapać się na prowizoryczną tratwę i odepchnął mocno klapę. Oddaliła się wolno od tonącego statku i zniknęła w ciemności. Przemarznięty, opadający z sił Towrow nie miał już żadnych szans na przeżycie. Poszedł pod wodę wraz ze swoim marzeniem o domku nad morzem.
1
U wybrzeży Maine, czasy współczesne
Leroy Jenkins wciągał oblepioną skorupiakami pułapkę na homary. Podniósł wzrok i zobaczył na horyzoncie ogromny statek. Wyjął ostrożnie złowioną parę tłustych, rozwścieczonych homarów i wrzucił zdobycz do pojemnika. Ponownie włożył do pułapki łeb ryby na przynętę i spuścił drucianą klatkę za burtę. Potem poszedł do sterówki po lornetkę. Uniósł ją do oczu i aż go zatkało ze zdziwienia.
Statek był gigantyczny. Jenkins obejrzał go od dziobu do rufy. Zanim zaczął łowić homary, przez całe lata wykładał oceanografię na Uniwersytecie Maine. Miewał do czynienia z różnymi statkami, ale takiego kolosa jeszcze nie widział. Ocenił jego długość na sto osiemdziesiąt metrów. Z pokładu sterczały bomy ładunkowe i dźwigi. Jenkins przypuszczał, że to oceaniczny statek badawczy lub wiertniczy. Kiedy zniknął mu z oczu, poszedł wciągnąć resztę klatek.
Jenkins był wysokim, postawnym mężczyzną po sześćdziesiątce. Opalona, pobrużdżona twarz przypominała opasane skałami wybrzeże jego rodzinnego Maine. Wciągnął ostatnią pułapkę i uśmiechnął się szeroko. Miał wyjątkowo dobry dzień. Kilka miesięcy temu znalazł przypadkowo prawdziwą żyłę złota. To miejsce roiło się od homarów i stale tutaj wracał. Na szczęście jego jedenastometrowy drewniany kuter radził sobie nawet z bardzo dużym ładunkiem. Jenkins wziął kurs na port, ustawił automatyczne sterowanie i zszedł na dół, żeby zrobić sobie kanapkę. I właśnie wówczas usłyszał przytłumiony huk. Przypominał grzmot, ale dobiegł z dołu.