– Ja tu nie zostanę – oświadczyła.

– A ja się stąd nie ruszę – odparł Shrager i zatrzasnął drzwi.

Howes pokręcił głową i wziął blondynkę za ramię. Dołączyli do tłumu posuwającego się w kierunku drzwi wyjściowych. Autobusy były już prawie pełne.

– Za pięć minut ruszajcie – zawołał szeryf do kierowców. – Jedźcie na najwyższe wzgórze w mieście.

Wsiadł do radiowozu i pojechał do przystani rybackiej. Zastępca kłócił się z trzema rybakami. Howes wychylił się przez okno.

– Ładujcie się do swoich furgonetek i jazda na szczyt Hill Street, bo was aresztuję – krzyknął.

– Co się, do cholery, dzieje, Charlie?

Szeryf zniżył głos.

– Znasz mnie, Buck. Rób, co mówię. Później ci to wyjaśnię.

Rybacy wsiedli do samochodów. Howes kazał zastępcy jechać za nimi i po raz ostatni sprawdził przystań. Znalazł starszego mężczyznę wygrzebującego ze śmietników puszki i butelki. Potem przejechał przez Main Street. Ponieważ nikogo tu nie zobaczył, skierował się na szczyt Hill Street.

Ludzie stali w porannym chłodzie, drżąc z zimna. Niektórzy głośno wyrażali swoją dezaprobatę, ale szeryf ignorował obelgi. Wysiadł z radiowozu i zszedł nieco w dół stromym zboczem, które opadało w kierunku portu. Przypływ adrenaliny minął i Howes miał teraz miękkie kolana. Nic. Zerknął na zegarek. Upłynęło pięć minut. Jego marzenia o spokojnej emeryturze policyjnej rozwiały się. Pomyślał, że już po nim, i aż spocił się mimo chłodu.

Nagle zobaczył, jak morze wyrasta ponad horyzont. Usłyszał jakby daleki grzmot. Ludzie przestali protestować. U wejścia do portu zapadła ciemność i woda odpłynęła z basenu portowego. Howes przez moment widział dno, ale to niezwykłe zjawisko trwało zaledwie kilka sekund. Woda wróciła z hukiem startującego boeinga 747 i uniosła przycumowane kutry niczym zabawki. W odstępie kilku sekund nadciągnęły dwie fale, pierwsza niższa, druga wyższa. Zalały brzeg. Kiedy się cofnęły, nie było już ani motelu, ani przystani rybackiej.

Rocky Point, do którego wrócił Jenkins, ledwo przypominało miasteczko, z którego wypłynął rano. Wszystkie kutry leżały wyrzucone na brzeg.

Została z nich bezładna kupa drewna i włókna szklanego. Mniejsze łodzie wylądowały aż na Main Street. Szyby w sklepach były powybijane, jakby ulicą przeszła banda wandali. W wodzie pływały śmiecie i wodorosty. Siarczany zapach dna morskiego mieszał się z odorem martwych ryb. Motel zniknął. Na miejscu przystani rybackiej sterczały tylko pale, choć woda nie zniszczyła betonowego falochronu. Stał na nim Howes i machał ręką. Jenkins skierował się w tamtą stronę. Szeryf przycumował kuter i wszedł na pokład. Jenkins popatrzył na port i miasteczko.

– Są ofiary? – zapytał.

– Fred Shrager nie żyje. Poza nim zabraliśmy z motelu wszystkich.

– Dzięki, że mi uwierzyłeś. I przepraszam, że nazwałem cię starym durniem.

– Wyszedłbym na durnia, gdybym siedział bezczynnie.

– Opowiedz, co widziałeś.

– Staliśmy na szczycie Hill Street – zaczął Howes. – Usłyszeliśmy odgłos podobny do grzmotu. Przy wejściu do portu zrobiło się ciemno, potem basen portowy opróżnił się, jakby wyciągnięto korek w wannie. Widziałem dno. Po kilku sekundach woda wróciła z hukiem odrzutowca.

– Trafne porównanie. Na otwartym morzu tsunami pędzi prawie tysiąc kilometrów na godzinę.

– Tak szybko?

– Na szczęście zwalnia na płytszych wodach w pobliżu lądu. Ale siła fali nie maleje.

– Inaczej to sobie wyobrażałem. Jako ścianę wody o wysokości piętnastu metrów. Tymczasem było to raczej jak przypływ. Naliczyłem trzy fale, coraz większe. Może dziewięciometrowe. Zmyły motel i przystań, zalały Main Street. Wiem, że jesteś profesorem, Roy, ale skąd właściwie wiedziałeś, co się stanie?

– Obserwowałem to zjawisko u wybrzeży Nowej Gwinei. Prowadziliśmy tam badania. Osunięcie dna morskiego wywołało tsunami o wysokości od dziesięciu do dwudziestu metrów. Kilka fal uniosło nasz statek do góry. To samo poczułem dzisiaj na kutrze. Ludzie na lądzie dostali wtedy ostrzeżenie i zanim fale uderzyły, wielu zdążyło uciec wyżej. Jednak dwa tysiące zginęły.

– To więcej niż mieszka w tym miasteczku – zauważył szeryf. – Myślisz, że ten bajzel spowodowało trzęsienie ziemi? Słyszałem, że coś takiego zdarza się na Pacyfiku, ale tutaj?

Jenkins zmarszczył czoło i przyjrzał się morzu.

– Masz rację. Nie rozumiem tego.

– Jest jeszcze jeden problem. Jak wytłumaczyć ludziom ewakuację motelu z powodu bomby?

– Myślisz, że kogoś to teraz obchodzi?

Szeryf Howes popatrzył na miasteczko. Tłumy ludzi schodziły ostrożnie ze wzgórza do portu. Pokręcił głową.

– Wątpię.

2

Morze Egejskie

Miniaturowa badawcza łódź podwodna NR-1 kołysała się lekko na falach u wybrzeży Turcji. Była prawie niewidoczna, z wyjątkiem jaskrawego pomarańczowego kiosku. Kapitan Joe Logan stał na szeroko rozstawionych nogach na omywanym wodą pokładzie, trzymając się jednego z poziomych stateczników. Swoim zwyczajem przeprowadzał ostatnią kontrolę wzrokową przed zanurzeniem.

Przyjrzał się smukłemu czarnemu kadłubowi o długości czterdziestu czterech metrów, z pokładem wystającym zaledwie kilkanaście centymetrów nad powierzchnię wody. Zadowolony, że wszystko w porządku, zdjął czapkę baseballową marynarki wojennej i pomachał do “Carolyn Chouest”, stojącej czterysta metrów dalej. Statek ubezpieczający wyglądał jak wielopiętrowy blok mieszkalny. Z lewej burty sterczało ramię dźwigu, zdolnego unieść kilka ton.

Kapitan wspiął się na szczyt kiosku i przecisnął się przez otwór włazu. Miał na sobie kamizelkę ratunkową, która utrudniała mu ruchy. Przesunął palcami po uszczelce i upewnił się, czy jest czysta. Potem zaryglował klapę i opuścił się do ciasnej sterowni. Większość przestrzeni zajmowały wskaźniki, przyrządy pomiarowe i instrumenty stłoczone na każdym centymetrze kwadratowym sufitu i ścian.

Logan nie rzucał się w oczy. Wyglądał na wykładowcę któregoś z college’ów Ivy League. Ukończył inżynierię jądrową. Zanim przydzielono mu NR-1, dowodził okrętami nawodnymi. Był łysiejącym blondynem średniego wzrostu z mięsistym podbródkiem. Marynarka nie potrzebowała teraz twardzieli w typie Johna Wayne’a. Okręty z laserami naprowadzającymi, skomputeryzowanymi systemami ogniowymi i inteligentnymi pociskami za dużo kosztowały, żeby powierzać je kowbojom. Logan potrafił natomiast poradzić sobie z najbardziej skomplikowanym problemem technicznym.

Jego poprzednie okręty były dużo większe, jednak ich elektronika nie mogła się równać z NR-1. Łódź została zbudowana w 1969 roku, ale ciągle ją modernizowano. Obok najnowszej technologii pozostawiono część starych sprawdzonych urządzeń. Z pokładu statku ubezpieczającego biegła czterystumetrowa gruba lina holownicza, łącząca go z wielką metalową kulą, umieszczoną w metalowych szczękach na dziobie łodzi podwodnej.

Logan dał rozkaz do zwolnienia liny i odwrócił się do postawnego brodatego mężczyzny po pięćdziesiątce.

– Witam na pokładzie najmniejszego atomowego okrętu podwodnego na świecie, doktorze Pułaski. Przepraszam za ciasnotę. Najwięcej miejsca zajmuje tu osłona reaktora jądrowego. Chyba jednak woli pan klaustrofobię od napromieniowania. Zakładam, że został pan właściwie przeszkolony.

Pułaski uśmiechnął się.

– Tak. Sprawdzili, czy umiem korzystać z toalety.

Mówił z lekkim obcym akcentem.

– Mamy dziesięć osób załogi i bywa tam tłok. Radzę więc ograniczyć picie kawy.

– O ile wiem, możecie być w zanurzeniu nawet miesiąc – odrzekł Pułaski. – Jak wytrzymujecie tyle czasu na dnie morskim?

– Przyznaję, że nawet najprostsze rzeczy, jak branie prysznica, czy gotowanie stają się wówczas problemem – odrzekł Logan i zerknął na zegarek. – Na pańskie szczęście będziemy pod wodą tylko kilka godzin. Najpierw zejdziemy na trzydzieści metrów, żeby sprawdzić, czy wszystkie systemy działają. A potem opadniemy na dno.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: