Kuter zatrząsł się tak gwałtownie, że słoiki z musztardą i majonezem stoczyły się z blatu. Jenkins rzucił nóż do zlewu i wyskoczył na pokład. Może odpadła śruba albo uderzył w dryfującą kłodę. Jednak wszystko wydawało się w porządku. Morze było spokojne, gładkie jak lustro.
Wibracje kadłuba ustały. Jenkins rozejrzał się, wzruszył ramionami i wrócił na dół. Skończył robić kanapkę, posprzątał i wyszedł zjeść na pokładzie. Zauważył, że przesunęło się kilka pułapek na homary. Przywiązał je liną. Wszedł z powrotem do sterówki i nagle poczuł nieprzyjemny skurcz w żołądku, jak przy starcie szybkiej windy. Złapał się wyciągarki, żeby nie stracić równowagi. Kuter opadł, potem znów się uniósł, tym razem wyżej. Po trzecim cyklu zakołysał się gwałtownie z burty na burtę.
Po kilku minutach huśtanie ustało. Jenkins dostrzegł w oddali jakiś blask. Wziął ze sterówki lornetkę, nastawił ostrość i zobaczył trzy ciemne bruzdy, ciągnące się z północy na południe. Do lądu zbliżały się rzędy fal. W głowie Jenkinsa zadźwięczał dzwonek alarmowy. To niemożliwe! Natychmiast przypomniał sobie tamten lipcowy dzień 1998 roku u wybrzeży Papui-Nowej Gwinei. Prowadził pomiary na statku badawczym, gdy nastąpiła tajemnicza eksplozja. Instrumenty sejsmograficzne oszalały. Naukowcy na pokładzie rozpoznali oznaki tsunami i próbowali ostrzec wybrzeże, ale wiele wsi nie miało łączności. Ogromne fale zgniotły zabudowania niczym walec parowy. Zniszczenia były przerażające. Jenkins nie mógł zapomnieć widoku ciał nadzianych na gałęzie drzew i krokodyli żerujących na zwłokach.
W radiu odezwali się rybacy, mówiący z miejscowym akcentem.
– Słyszeliście ten huk?
Jenkins rozpoznał swojego sąsiada, Elwooda Smalleya.
– Jakby pod wodą przeleciał odrzutowiec – odpowiedział inny rybak.
– Poczuliście te wielkie fale? – zapytał trzeci.
– Tak – odparł lakonicznie Homer Gudgeon, weteran wśród poławiaczy krabów. – Przez moment myślałem, że jestem w kolejce górskiej!
Jenkins wyjął z szuflady kalkulator i ocenił czas między przejściem fal i ich wysokość. Zrobił kilka obliczeń i popatrzył z niedowierzaniem na wyniki. Potem wziął telefon komórkowy. Używał go wtedy, gdy nie chciał prowadzić prywatnych rozmów na morskim kanale radiowym. Wystukał numer.
Odezwał się ponury głos szefa policji w Rocky Point, Charliego Howesa.
– Dzięki Bogu, że cię złapałem, Charlie!
– Jestem w radiowozie, w drodze na posterunek, Roy. Dzwonisz, żeby pogadać o tym, jak mi dołożyłeś w szachy wczoraj wieczorem?
– Nie. Jestem na wschód od Rocky Point. Posłuchaj, Charlie, nie mamy czasu. Do miasta zbliża się wielka fala.
Szeryf zachichotał.
– Idź do diabła, Roy. W takich nadmorskich mieścinach jak nasza to normalka.
– Ale nie taka fala. Musisz ewakuować ludzi z okolic portu, zwłaszcza z nowego motelu.
Zapadła cisza. Jenkins myślał, że Charlie się wyłączył. W końcu usłyszał jego znajomy rechot.
– Nie wiedziałem, że dzisiaj jest prima aprilis.
– Charlie, to nie kawał – zniecierpliwił się Jenkins. – Ta fala uderzy w port. Nie wiem, z jaką siłą, bo jest mnóstwo niewiadomych, ale motel stoi dokładnie na jej drodze.
Szeryf znów się roześmiał.
– Niektórzy byliby zadowoleni, gdyby Harborview spłynął do morza.
Dwupoziomowy budynek na palach był od miesięcy źródłem kontrowersji. Postawiono go w porcie po zawziętej walce, po procesie sądowym wygranym przez inwestorów. Wielu ludzi podejrzewało, że nie obyło się bez łapówek.
– Może ich życzenie się spełni, ale najpierw musisz zabrać stamtąd gości.
– Do diabła, Roy, tam mieszka chyba setka ludzi. Nie mogę ich wywalić bez powodu. Stracę robotę. A nawet gorzej, ośmieszę się.
Jenkins zerknął na zegarek i zaklął pod nosem. Nie chciał siać paniki, ale stracił panowanie nad sobą.
– Do jasnej cholery, ty stary durniu! Jak się będziesz czuł, jeśli sto osób zginie tylko dlatego, że bałeś się kompromitacji?!
– Mam nadzieję, że nie żartujesz, Roy?
– Wiesz, co robiłem, zanim zacząłem łowić homary?
– Byłeś profesorem na uniwersytecie w Orono.
– Zgadza się, dziekanem wydziału oceanograficznego. Studiowaliśmy działanie fal. Słyszałeś o sztormie doskonałym? Teraz zbliża się do ciebie fala przypływu doskonałego. Obliczam, że uderzy za dwadzieścia pięć minut. Nie obchodzi mnie, co powiesz tamtym ludziom w motelu. Powiedz, że gaz się ulatnia, że ktoś podłożył bombę, cokolwiek. Tylko wyprowadź ich na wyżej położony teren. I to już.
– Dobra, Roy.
– Czy na Main Street jest coś otwarte?
– Bar kawowy. Jacoby pracuje całą noc. Wyślę go na miasto, potem sprawdzę przystań rybacką.
– Usuń wszystkich w ciągu piętnastu minut. To robota dla ciebie i Eda Jacoby.
– Dobra, Roy. Mam nadzieję, że się nie mylisz. Cześć.
Jenkins wyobrażał sobie Rocky Point. Miasteczko liczyło tysiąc dwustu mieszkańców. Zostało zbudowane amfiteatralnie. Domy stały ciasno na zboczu małego wzgórza z widokiem na półkolisty port. Był dość dobrze osłonięty, ale po kilku gwałtownych sztormach ludzie woleli odsunąć się od wody. Stare ceglane budynki na głównej ulicy biegnącej wzdłuż morza przerobiono na sklepy i restauracje dla turystów. W porcie najbardziej poczesne miejsce zajmowała przystań rybacka i motel. Jenkins pchnął przepustnicę i westchnął do Boga, żeby jego ostrzeżenie nie przyszło za późno.
Szeryf Howes natychmiast pożałował, że posłuchał przynagleń Roya. Poczuł się niepewnie. Znali się z Jenkinsem od dziecka. Roy był najbardziej bystry w ich klasie. Nigdy nie zawiódł jako przyjaciel. A jednak…
Włączył migacz, wdepnął gaz i z piskiem opon pognał na wybrzeże. Po drodze wywołał przez radio zastępcę. Kazał mu opróżnić bar kawowy z klientów, potem pojechać na Main Street i ostrzec ludzi przez głośnik, że mają się ewakuować na wyżej położony teren. Szeryf znał rytm życia swojego miasteczka. Wiedział, kto już wstał i kto jest na spacerze z psem. Na szczęście większość miejscowych otwierała swoje firmy o dziesiątej.
Co innego motel. Howes zatrzymał dwa puste autobusy szkolne i kazał kierowcom jechać za radiowozem. Zahamował z piskiem pod zadaszonym wejściem do motelu i wbiegł do środka. Uważał, że ten budynek oszpeci port, ale przynajmniej miejscowi dostaną pracę; nie każdy w miasteczku chce być rybakiem. Nie podobało mu się jednak to, w jaki sposób przeforsowano inwestycję. Był pewien, że ludzie z ratusza wzięli łapówki.
Motel postawił miejscowy inwestor Fred Shrager. Bez skrupułów budował osiedla wzdłuż rzeki wpadającej do portu i coraz bardziej oszpecał malownicze miasteczko. Nie zatrudnił miejscowych. Wolał obcokrajowców, którzy stanowili tańszą siłę roboczą.
Howes wpadł do holu.
– Wyprowadzić wszystkich na zewnątrz! – krzyknął. – Sytuacja alarmowa!
Młody recepcjonista z Jamajki podniósł wzrok z przerażoną miną na szczupłej ciemnej twarzy.
– Co się stało?
– Dostałem meldunek, że w motelu jest bomba.
Recepcjonista głośno przełknął ślinę. Podszedł do centralki telefonicznej i zaczął dzwonić do pokoi.
– Masz dziesięć minut – uprzedził szeryf. – Przed wejściem czekają autobusy. Zabieraj wszystkich i wychodź. Jak ktoś będzie się stawiał, powiedz, że policja go aresztuje.
Howes przeszedł się najbliższym korytarzem. Po drodze walił w drzwi.
– Policja! Musimy natychmiast ewakuować budynek – krzyczał w zaspane twarze. – Macie dziesięć minut. W motelu jest bomba. Nie zabierajcie rzeczy, nie ma czasu.
Powtarzał to tyle razy, że aż ochrypł. Na korytarze wysypali się ludzie w szlafrokach kąpielowych, piżamach, owinięci w koce. Z jednego pokoju wyszedł Fred Shrager.
– Co się dzieje, do cholery? – zapytał ostro.
– Alarm bombowy, Fred. Musisz wyjść na zewnątrz.
Z pokoju wychyliła głowę młoda blondynka.
– Co się stało, kochanie?
– W motelu jest bomba – wyjaśnił szeryf.
Kobieta zbladła i wyszła na korytarz. Miała na sobie jedwabny szlafroczek. Shrager chciał ją zatrzymać, ale wyrwała się.