Tokijski hotel Hilton był pilnie strzeżony. Goście zaproszeni na prywatny bankiet musieli minąć trzy punkty kontrolne, zanim mogli wejść do eleganckiej jadalni. Na corocznej kolacji wydawanej przez Japońskie Stowarzyszenie Eksporterów gromadzili się czołowi biznesmeni i dygnitarze z całego kraju. Zaangażowano najlepszych lokalnych szefów kuchni i artystów estradowych. Dyrektorzy największych japońskich firm eksportowych zapraszali swoich głównych zagranicznych partnerów. Jako gości specjalnych traktowano też dyplomatów ze wszystkich krajów, z którymi Japonia miała największą wymianę handlową.
W tłumie rozmawiano o niedawnym zamachu na ambasadora Stanów Zjednoczonych i o pożarze nowej fabryki SemConu podczas uroczystości jej otwarcia. Kiedy do sali wszedł wiceambasador USA Robert Bridges w towarzystwie dwóch agentów ochrony, wszyscy spojrzeli w jego stronę.
Bridges był zawodowym dyplomatą, ale wolał opracowywać strategię polityczną, niż uczestniczyć w spotkaniach towarzyskich. Hamilton był w tym dużo lepszy, pomyślał, gawędząc z japońskim przedstawicielem handlowym. Wkrótce zjawił się gospodarz przyjęcia i zaprowadził Amerykanina do stołu bankietowego, przy którym siedzieli europejscy dyplomaci.
Podano tradycyjne potrawy, saskimi i soba, a na scenę weszły tancerki w kolorowych kimonach i z bambusowymi wachlarzami. Bridges wychylił ciepłą sake, żeby wytrzymać narzekania francuskiego ambasadora na kiepskąjakość azjatyckich win.
Po pierwszym daniu tancerki zeszły ze sceny i zaczęły się nudne przemówienia zarozumiałych dyrektorów firm. Bridges skorzystał z okazji, żeby pójść do toalety.
Pilnujący go potężny ochroniarz obrzucił wzrokiem wyłożone kafelkami pomieszczenie. Zobaczył tylko kelnera, który mył ręce. Przepuścił wiceambasadora do pisuaru, zamknął drzwi od środka i stanął plecami do nich.
Łysy kelner skończył myć ręce. Odwrócił się tyłem do agenta, wytarł dłonie papierowym ręcznikiem i wykonał błyskawiczny obrót. Zaszokowany agent zobaczył przed sobą pistolet automatyczny kaliber 25. Lufa małej broni z tłumikiem była wycelowana w jego twarz. Sięgnął odruchowo do ukrytej kabury i wtedy padł strzał. Nad lewą brwią ochroniarza pojawiła się okrągła czerwona dziurka. Mężczyzna zachwiał się i runął na podłogę. Z głowy ciekła mu krew.
Bridges nie usłyszał przytłumionego strzału, ale usłyszał odgłos upadającego ciała. Odwrócił się i zobaczył kelnera z wycelowanym w niego pistoletem.
– Co, do cholery? – wymamrotał.
Łysy mężczyzna odsłonił w sadystycznym uśmiechu krzywe żółte zęby. Dwa razy nacisnął spust i patrzył, jak Bridges chwyta się za pierś i pada na podłogę. Potem wyjął z kieszeni zadrukowaną kartkę, zwinął ją w rulonik i wetknął w usta martwego dyplomaty. Schował broń do kieszeni, przeszedł ostrożnie nad dwoma ciałami, opuścił toaletę i skierował się do kuchni.
8
Ośmiometrowa fiberglasowa łódź z nazwą „Grunion" na rufie pruła fale, wycinając w morzu biały spieniony szlak. Łódź była maleńka w porównaniu z większością statków NUMA, ale idealna do badań na wodach śródlądowych i przybrzeżnych i wspierania nurków operujących na niewielkiej głębokości.
Leo Delgado obrócił koło sterowe w prawo i „Grunion" skręcił na sterburtę, żeby uciec z kursu wielkiego czerwonego frachtowca, który pruł na nich w pobliżu wejścia do cieśniny Juan de Fuca.
– Ile jeszcze do cieśniny? – Delgado obrócił koło w lewo, ustawiając się dziobem do kilwatera przepływającego frachtowca.
Dirk i Dahlgren stali obok niego w ciasnej kabinie i pochylali się nad stołem z mapą morską.
– Jesteśmy około dwunastu mil na południowy zachód od przylądka Flattery – rzucił Dirk i podyktował Delgadowi długość i szerokość geograficzną.
Pierwszy oficer „Deep Endeavora" wprowadził współrzędne do komputera nawigacyjnego. Po chwili w górnym rogu płaskiego monitora zwisającego z sufitu pojawił się biały kwadracik. Na dole ekranu pulsował biały trójkącik, który oznaczał „Gruniona". Za pomocą GPS-u Delgado mógł się kierować prosto do celu.
– Jesteście pewni, że kapitan Burch nie zorientuje się, że pożyczyliśmy jego łódź tylko po to, żeby zanurkować dla przyjemności? – zapytał.
– Jak zacznie węszyć, powiemy mu, że wpadł do nas Bili Gates i zaproponował kilka milionów za rejs „Grunionem" – odparł Dahlgren.
– Dzięki. Wiedziałem, że mogę na was liczyć. – Delgado pokręcił głową. – A tak przy okazji, na ile dokładny jest wasz namiar na okręt podwodny?
– Pochodzi z oficjalnego raportu marynarki wojennej, który przefaksował mi Perlmutter – wyjaśnił Dirk i złapał się drzwi kabiny, żeby nie stracić równowagi, kiedy łódź pokonywała wysoką falę. – Zaczniemy na pozycji podanej przez niszczyciel po zatopieniu 1-403.
– Szkoda, że w czterdziestym piątym marynarka nie miała GPS-u – westchnął Delgado.
– Tak, w czasie wojny raporty z akcji nie zawsze były precyzyjne, zwłaszcza jeśli chodzi o lokalizację. Ale niszczyciel natrafił na okręt podwodny, kiedy płynął niedaleko wybrzeża, podana pozycja powinna więc być w miarę dokładna.
Gdy „Grunion" dotarł do wyznaczonego punktu, Delgado ustawił przepustnicę w neutralnym położeniu i zaczął wprowadzać do komputera nawigacyjnego wzorzec siatki poszukiwawczej. Dirk i Dahlgren przeszli na tylny pokład i wyjęli z plastikowej skrzyni sonar zaburtowy. Dirk podłączył przewody do systemu operacyjnego, a Dahlgren odwinął hol i opuścił żółte cylindryczne urządzenie do wody.
– Rybka poszła – zawołał.
Delgado pchnął lekko przepustnicę i łódź ruszyła naprzód. Dirk w kilka minut wyskalował aparaturę i na kolorowym monitorze zaczął się przesuwać kontrastowy obraz dna morskiego z widocznymi wypiętrzeniami i zagłębieniami. Tworzyły go emitowane przez sonar fale dźwiękowe, które odbijały się od podłoża i wracały do procesora.
– Wyznaczyłem obszar mili kwadratowej wokół podanej przez niszczyciel pozycji staranowania okrętu podwodnego – powiedział Delgado.
– Na początek tyle wystarczy – odrzekł Dirk. – Możemy go rozszerzyć w razie potrzeby.
Delgado płynął wzdłuż białej linii na ekranie. Gdy dotarł do końca kwadratu, zawrócił i skierował łódź w przeciwną stronę wzdłuż następnej linii. „Grunion" posuwał się tam i z powrotem wąskimi dwustumetrowymi korytarzami, przeczesując rejon poszukiwań. Dirk wypatrywał na monitorze sonaru długiego ciemnego cienia, który oznaczałby, że na dnie leży okręt podwodny.
Po godzinie jedynymi rozpoznawalnymi kształtami, jakie pojawiły się na ekranie, były dwie dwustulitrowe beczki. Po kolejnej Dahlgren wyjął z chłodziarki kanapki z tuńczykiem i dla zabicia czasu zaczął opowiadać kawały. Dopiero po trzech godzinach poszukiwań w wilgotnym powietrzu rozległ się głos Dirka:
– Jest cel! Zaznaczcie pozycję.
Na ekranie pojawił się niewyraźny długi obiekt, a obok niego dwa mniejsze.
Dahlgren popatrzył na monitor.
– Boże, miej litość! – wykrzyknął. – To wygląda na okręt podwodny!
Dirk zerknął na skalę na dole ekranu.
– Ma ponad sto metrów długości, tak jak jest w materiałach Perlmuttera. Leo, przepłyń tędy jeszcze raz, żeby potwierdzić pozycję. A potem spróbuj zaparkować dokładnie nad nim.
– Da się zrobić – odparł Delgado z szerokim uśmiechem i zawrócił, żeby mogli się dobrze przyjrzeć celowi.
Kiedy Delgado wprowadził do GPS-u dokładną pozycję, Dirk i Dahlgren wciągnęli sonar na pokład. Potem rozpakowali dwa duże worki marynarskie.
– Jaka tu jest głębokość? – zawołał Dahlgren, wsuwając stopy w czarne nogawki neoprenowego skafandra płetwonurka.
Delgado spojrzał na buczący głębokościomierz.
– Około pięćdziesięciu metrów.
– Więc możemy być na dnie tylko dwadzieścia minut, a w drodze powrotnej musimy zrobić dwudziestopięciominutowy postój na dekompresję – powiedział Dirk, przypominając sobie zalecenia z tabel czasu nurkowania.
– To niewiele na zbadanie dużej rybki – stwierdził Dahlgren.