Dotarł do dwóch dużych kwadratowych pokryw luków ładowni dziobowej. Spodziewał się, że przy tak mocnym przechyle frachtowca będą otwarte, ale się mylił. Okrążyli klapy w poszukiwaniu uszkodzeń lub śladów wycieku.
– Zamknięty szczelnie jak beczka z olejem – stwierdził Giordino, gdy wrócili tam, skąd zaczęli.
– Gdzieś musi być dziura.
Pitt opadł wolno w dół przy sterburcie, żeby przyjrzeć się krzywiźnie odsłoniętego kadłuba. Wokół statku wyrastała stromo rafa koralowa. Wiedziony instynktem zszedł niżej aż do widocznego częściowo kila, potem popłynął powoli w kierunku dziobu. Nagle się zatrzymał. W kadłubie była dziura o poszarpanych krawędziach. Miała prawie sześć metrów długości i ponad metr wysokości. Sięgała do samego dziobu.
Giordino gwizdnął z podziwem.
– Jak „Titanic". Tylko ten zezłomował się na rafie koralowej, a nie pod bryłą lodu.
– Chyba próbował dopłynąć do brzegu – rzekł Pitt.
– Może uciekał przed sztormem.
– Albo przed naszą marynarką wojenną. Niedaleko stąd jest wyspa Leyte, gdzie w czterdziestym czwartym japońska flota została zdziesiątkowana.
W czasie II wojny światowej na Filipinach toczyły się ciężkie walki. Podczas daremnej obrony i późniejszego odzyskiwania wysp zginęło ponad sześćdziesiąt tysięcy Amerykanów. Zapomniana ofiara krwi, która przewyższała straty w Wietnamie. Po niespodziewanym ataku na Pearl Harbor Japończycy wylądowali w pobliżu Manili i szybko pokonali amerykańskie i filipińskie siły stacjonujące na półwyspie Bataan oraz wyspach Luzon i Corregidor. Okupowali Filipiny przez trzy lata, dopóki amerykańska ofensywa na Pacyfiku nie doprowadziła do inwazji na wyspę Leyte w październiku 1944 roku.
Nieco ponad sto mil morskich od wyspy Panglao, w zatoce u wybrzeży Leyte, rozegrała się największa bitwa morska w historii. Kilka dni po wylądowaniu na Leyte sił inwazyjnych MacArthura pojawiła się japońska flota i zdołała rozdzielić amerykańskie siły wsparcia morskiego. Japończycy byli o włos od zniszczenia Siódmej Floty, ale w końcu zostali rozbici. Stracili cztery lotniskowce i trzy pancerniki, łącznie z olbrzymem „Musashi". Ta klęska zakończyła dominację cesarskiej marynarki wojennej na Pacyfiku i w ciągu roku potęga militarna Japonii się załamała.
Na dnie morza wokół południowofilipińskich wysp Leyte, Samar, Mindanao i Bohol pozostały wraki statków transportowych i okrętów wojennych zatopionych w czasie konfliktu. Pitt nie byłby zaskoczony, gdyby toksyna pochodziła z któregoś z nich. Patrząc na dziurę w kadłubie frachtowca, łatwo było się domyślić, że jest ofiarą wojny.
Pitt wyobraził sobie atak lotniczy na japoński statek i ryzykowną decyzję kapitana, żeby skierować frachtowiec na brzeg w desperackiej próbie ratowania załogi i ładunku. Kadłub rozpruty przez rafę koralową szybko wypełnił się wodą, frachtowiec osiadł w rozpadlinie i przechylił się na lewą burtę. Ładunek, który próbował ocalić kapitan, spoczął na dnie morza na kilkadziesiąt lat.
– Chyba trafiliśmy w dziesiątkę – powiedział Giordino.
Pitt odwrócił się do niego i zobaczył, że Al wskazuje rafę przy kadłubie. Koralowce wokół dziobu nie miały żywych, czerwonych, niebieskich i zielonych barw. Były białe. Pitt zauważył, że w pobliżu nie widać żadnych ryb.
– Zatrute arsenem – stwierdził.
Odwrócił się z powrotem do wraku, sięgnął po małą lampę przy swojej kamizelce ratunkowej, zanurkował do dziury w kadłubie i oświetlił ciemne wnętrze. Dolny poziom przedziału dziobowego był pusty, leżał tu tylko gruby łańcuch kotwiczny, zwinięty jak wielki stalowy wąż. Pitt skręcił w stronę rufy i dotarł do grodzi. Giordino poszedł w jego ślady. Pitt oświetlił stalową przegrodę, która oddzielała ich od ładowni dziobowej. W dole, na styku grodzi z prawą burtą, znalazł to, czego szukał. Siła zderzenia kadłuba z rafą wygięła jedną z płyt przegrody. Powstał poziomy otwór wysokości kilkudziesięciu centymetrów, który umożliwiał dostanie się do ładowni.
Pitt zbliżył się do grodzi, uważając, żeby nie zmącić płetwami wody wokół siebie. Wsunął głowę w otwór, poświecił i doznał wstrząsu. Patrzyło na niego duże martwe oko. Po chwili zdał sobie sprawę, że to ponaddwudzie-stokilogramowy lucjan. Zielona ryba dryfowała w zalanym przedziale statku, zwrócona szarym brzuchem do góry. Widok w głębi ładowni zmroził mu krew w żyłach. Leżały tam, niczym stosy jajek w kurniku, setki zardzewiałych pocisków artyleryjskich do 105-milimetrowych dział, których armia japońska używała w czasie II wojny światowej.
– Prezent dla generała MacArthura? – mruknął Giordino, kiedy zajrzał do ładowni.
Pitt w milczeniu skinął głową i wyjął plastikowy worek. Giordino sięgnął po jeden z pocisków i włożył do środka. Pitt zamknął szczelnie worek. Al podniósł drugi skorodowany pocisk i potrzymał go kilka centymetrów nad dnem. Patrzyli, jak ze środka wycieka brązowa oleista substancja.
– To mi nie przypomina prochu ani żadnego materiału wybuchowego – powiedział Giordino i ostrożnie odłożył pocisk.
– Bo to chyba nie jest zwykła amunicja artyleryjska – odparł Pitt, zauważywszy pod najbliższym stosem pocisków kałużę brązowej cieczy. – Damy naszą zdobycz do zbadania naukowcom na statku i zobaczymy, co się okaże.
Wetknął worek z pociskiem pod pachę, wycofał się z ładowni, wypłynął z przedziału dziobowego przez dziurę w kadłubie i wzniósł ku powierzchni.
Nie miał wątpliwości, że pocisk pochodzi z czasów II wojny światowej. Ale dlaczego arsen? Tego nie wiedział. Japończycy wprowadzali różne innowacje do uzbrojenia i pociski z arsenem mogły być częścią ich arsenału śmierci. Strata Filipin była dla nich zapowiedzią końca wojny. Może amunicja na frachtowcu miała być ich ostatnią deską ratunku.
Kiedy wynurzył się z tajemniczym pociskiem, poczuł ulgę na myśl, że zabójczy ładunek statku nie dotarł do portu, lecz spoczął na dnie morza.
CZĘŚĆ II
14
Pięćdziesięciopięciometrowy jacht Benetti o stalowym kadłubie wzbudzał podziw nawet w bogatym Monte Carlo. Zbudowano go we Włoszech na zamówienie. W luksusowym wnętrzu były marmurowe podłogi i perskie dywany. Eleganckie salony i kabiny wypełniały rzadkie chińskie antyki. Na ścianach wisiały piętnastowieczne obrazy flamandzkiego mistrza Hansa Memlinga, tworząc wrażenie eklektyzmu. Z zewnątrz lśniący kasztanowo-biały jacht z mocno przyciemnionymi szybami wyglądał bardziej tradycyjnie. Na pokładach miał drewno tekowe i mosiądz. Całość była gustownym połączeniem uroku starego świata z nowoczesnym wzornictwem i techniką, które zapewniały funkcjonalność i szybkość. Gdy płynął rzeką Han-gang przez Seul i okolice, wszystkie głowy odwracały się w jego kierunku. Miejscowe wyższe sfery uważały zaproszenie na pokład za wyróżnienie. Taka wizyta była też rzadką okazją do spotkania z tajemniczym właścicielem jachtu. O Dae-jong Kangu, czołowym przemysłowcu południowokoreańskim, mówiono, że ma udziały we wszystkim. W okresie boomu gospodarczego lat dziewięćdziesiątych pojawił się jako szef prowincjonalnej firmy budowlanej. Wkrótce jego firma zaczęła wchłaniać inne, z branży okrętowej, elektronicznej i telekomunikacyjnej. Wszystkie interesy prowadzono pod szyldem Kang Enterprises, prywatnego imperium kontrolowanego i kierowanego przez właściciela. Kang chętnie spotykał się z politykami i biznesmenami i miał wpływ na decyzje rad nadzorczych największych południowokoreańskich spółek.
Ale życie prywatne pięćdziesięcioletniego kawalera było owiane tajemnicą. Spędzał dużo czasu w swojej posiadłości w ustronnej części górzystej wyspy Kjodongdo niedaleko ujścia rzeki Han-gang na zachodnim wybrzeżu Półwyspu Koreańskiego. Według relacji nielicznych prywatnych gości miał tam stadninę koni i pole golfowe. Starannie ukrywana prawda o tajemniczym biznesmenie zaszokowałaby jego znajomych i patronów politycznych. Nawet najbliżsi współpracownicy nie wiedzieli, że Kang od ponad dwudziestu pięciu lat jest agentem rządu Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej.