– Inspektor bezpieczeństwa publicznego twierdzi, że to wygląda na klasyczny przypadek zatrucia tlenkiem węgla z generatora w stacji meteorologicznej. To jednak nie wyjaśnia, dlaczego nasi przyjaciele z Centrum Zwalczania Chorób mieli podobne objawy, choć byli ponad sześć kilometrów dalej.
– Nie wyjaśnia też śmierci psa – dodał Dirk.
– Może zespół centrum na coś wpadnie. A przy okazji, jak się czują nasi goście?
– Są trochę oszołomieni. Niewiele pamiętają poza tym, że uderzenie nastąpiło dość szybko.
– Powinni jak najszybciej trafić do szpitala. Najbliższe lotnisko jest na Unalasce. Możemy tam być za niecałe czternaście godzin. Wezmę samolot służby medycznej, który zabierze ich stamtąd do Anchorage.
– Chciałbym wziąć helikopter i ponownie zbadać wyspę – powiedział Dirk. – Za pierwszym razem nie mieliśmy okazji dobrze się tam rozejrzeć. Może coś przeoczyliśmy. Nie masz nic przeciwko temu?
– Nie, pod warunkiem że zabierzesz ze sobą tego teksaskiego dowcipnisia – odrzekł Burch ze zbolałym uśmiechem.
Kiedy Dirk wykonywał procedurę przedstartową należącego do organizacji NUMA śmigłowca Sikorsky S-76C+, przez platformę ładowniczą szedł wąsaty, skrzywiony blondyn w znoszonych kowbojskich butach. Jack Dahlgren wyglądał jak ujeżdżacz byków, który zgubił się w drodze na rodeo. Miał specyficzne poczucie humoru i był notorycznym kawalarzem. Zalazł Burchowi za skórę już pierwszej nocy na morzu, gdy wlał do dzbanka na kawę butelkę taniego rumu. Dahlgren, pochodzący z zachodniego Teksasu, był geniuszem technicznym, znał się na koniach, broni i wszelkim podwodnym i nawodnym sprzęcie mechanicznym.
– Czy to wycieczka na tę malowniczą wyspę, którą polecał mi mój agent z biura podróży? – zapytał Dirka, wetknąwszy głowę do okna kabiny.
– Wskakuj, chłopie, nie rozczarujesz się. Zobaczysz wodę, skały i lwy morskie.
– Brzmi nieźle. Dorzucę ci ćwierć dolca, jeśli znajdziesz mi bar z kelnerkami w krótkich spódniczkach.
Dirk wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Zobaczę, co da się zrobić.
Dahlgren wdrapał się do kabiny?
Zaprzyjaźnili się z Dirkiem przed laty, gdy studiowali razem inżynierię morską na florydzkim Uniwersytecie Atlantyckim. Obaj byli zapalonymi nurkami i regularnie opuszczali zajęcia, żeby polować z harpunami wśród raf koralowych niedaleko Boca Raton, a złowione ryby wykorzystywali do podrywania miejscowych studentek przy grillu na plaży. Po dyplomie Jack ukończył kurs Korpusu Szkoleniowego Oficerów Rezerwy. Dirk uzyskał stopień naukowy w Nowojorskiej Wyższej Szkole Morskiej i certyfikat zawodowego nurka. Spotkali się ponownie, kiedy Dirk dołączył do ojca w NUMA jako dyrektor projektów specjalnych i namówił przyjaciela do podjęcia pracy w tej prestiżowej agencji badawczej.
Po latach wspólnego nurkowania wiedzieli, że mogą na sobie polegać w każdej sytuacji. Dahlgren, dostrzegłszy wyraz determinacji w oczach przyjaciela, zrozumiał, że tajemnicze wypadki na Yunasce nie dają mu spokoju.
Główny rotor sikorsky'ego nabrał wysokich obrotów i Dirk uniósł maszynę z pokładu startowego na śródokręciu „Deep Endeavora". Wisiał chwilę trzydzieści metrów nad pokładem, patrząc z podziwem na statek badawczy NUMA. Statek wyglądał na trochę za szeroki w stosunku do swojej długości, zrezygnowano jednak z opływowej linii celowo, by zapewnić kadłubowi stabilność. „Deep Endeavor" był platformą roboczą, która idealnie nadawała się do operacji z użyciem mnóstwa dźwigów i wciągarek na tylnym pokładzie. Na środku pokładu lśnił w popołudniowym słońcu jaskrawożółty pojazd głębinowy, umieszczony na dużym drewnianym stojaku. Jeden z techników, którzy sprawdzali jego pędniki i elektronikę, pomachał czapką do helikoptera. Dirk odwzajemnił gest, przechylił maszynę i skierował na północny wschód ku wyspie odległej o niecałe dziesięć mil morskich.
– Z powrotem na Yunaskę? – spytał Dahlgren.
– Do stacji Straży Przybrzeżnej. Tam, gdzie byliśmy rano.
– Super -jęknął Dahlgren. – Robimy za latający karawan pogrzebowy?
– Nie, musimy sprawdzić, z jakiego źródła pochodziło to, co zabiło ludzi i psa.
– Będziemy szukali zwierząt, roślin czy minerałów?
– Wszystkiego. Carl Nash twierdzi, że toksyczna chmura mogła pochodzić z czegokolwiek, od wulkanu po kwitnące algi, nie wspominając o skażeniu przemysłowym.
– Zatrzymaj się przy pierwszym napotkanym morsie, to zapytam go o drogę do najbliższej fabryki pestycydów.
– A propos morsów. Gdzie jest Basil? – Dirk rozejrzał się po kabinie.
– Tutaj. Cały i zdrowy. – Dahlgren wyjął spod swojego fotela małą klatkę i uniósł na wysokość twarzy.
W środku siedziała biała myszka. Patrzyła na Jacka, poruszając wąsami.
– Oddychaj głęboko, mały przyjacielu, i nie zaśnij nam – powiedział Dahlgren do gryzonia. Powiesił klatkę pod sufitem, żeby widzieli, czy u myszy wystąpią objawy zatrucia toksyną w powietrzu.
Z oceanu przed nimi wyrastała trawiasta wyspa. Nad szczytem wyższego z dwóch nieczynnych wulkanów unosiło się kilka obłoków. Dirk stopniowo zwiększał wysokość, gdy zbliżali się do urwistego wybrzeża, a potem skręcił w lewo i okrążył wyspę odwrotnie do ruchu wskazówek zegara. Wkrótce dostrzegli żółty budynek stacji Straży Przybrzeżnej. Dirk popatrzył na martwego psa, nadal leżącego przed drzwiami baraku, i przypomniał sobie grymas bólu na twarzach mężczyzn, których znaleźli w środku, kiedy wylądowali tu wcześniej. Opanował emocje i skoncentrował się na poszukiwaniach źródła zabójczej toksycznej bryzy.
– Przeważają tu zachodnie wiatry – wskazał głową w prawo – więc źródło było pewnie albo gdzieś tam, albo na morzu.
– Prawdopodobnie. Zespół Centrum Zwalczania Chorób obozował na wschód stąd, dlatego wchłonęli mniejszą dawkę tego tajemniczego gazu – odrzekł Dahlgren, obserwując ziemię przez lornetkę.
Dirk przesunął drążek skoku okresowego i helikopter oddalił się od żółtego budynku. Przez następną godzinę wytężali wzrok w poszukiwaniu źródła naturalnej lub stworzonej przez człowieka toksyny. Dirk zataczał szerokie łuki, posuwając się na zachód, a gdy dotarli do brzegu wyspy, zawrócił na wschód w stronę stacji Straży Przybrzeżnej.
– Sama trawa i skały – mruknął Dahlgren. – Jeśli o mnie chodzi, foki mogą sobie zatrzymać to miejsce.
– Spójrz tam. – Dirk wskazał małą żwirową plażę przed nimi.
Na ziemi leżało kilka lwów morskich. Wyglądały, jakby rozkoszowały się promieniami późnopopołudniowego słońca. Dahlgren przyjrzał się im uważnie i zmarszczył czoło.
– Jezu, nie ruszają się. One też to złapały.
– Toksyna musiała pochodzić nie z Yunaski, tylko z morza albo z sąsiedniej wyspy.
Dahlgren powiódł palcem po mapie morskiej regionu.
– Następna kupa skał na zachodzie to Amukta.
Dirk dostrzegł na horyzoncie brudnoszary zarys wyspy.
– Jakieś dwadzieścia mil stąd. – Spojrzał na wskaźniki. – Wystarczy nam paliwa na szybki skok tam i z powrotem. Nic się nie stanie, jeśli stracisz pedicure w okrętowym salonie piękności?
– Jasne, że nie. Po prostu umówię się na jutro – odparł Dahlgren.
– Powiem Burchowi, dokąd lecimy – rzekł Dirk i ustawił radio na częstotliwość statku.
Dahlgren pogładził się po brzuchu.
– Niech zostawi nam kolację w kuchni. W tej scenerii nabieram apetytu.
Dirk przekazał wiadomość i wziął kurs na Amuktę. Leciał nisko nad wodą.
Po dziesięciu minutach Dahlgren uniósł rękę i wskazał obiekt na horyzoncie. Biały punkt z każdą sekundą rósł w oczach, aż przybrał kształt dużego statku z kilwaterem za rufą. Dirk nacisnął lewy pedał sterowania kierunkiem i śmigłowiec wszedł na kurs statku. Wkrótce zobaczyli, że to trawler o stalowym kadłubie płynący pełną parą na południowy zachód.
– Tej łajbie przydałoby się trochę polerunku – zauważył Dirk, przymknąwszy przepustnicę, żeby dostosować prędkość do szybkości trawlera.
Statek nie wyglądał na stary, ale na pokładzie i kadłubie widniały liczne zadrapania, wgniecenia i tłuste plamy, a w paru miejscach spod białej farby wyłaziła rdza. Sprawiał wrażenie tak zużytego jak łyse opony wiszące wzdłuż jego burt. Najwyraźniej jednak miał świeżo wyremontowane silniki – płynął szybko, a komin prawie nie dymił.