Dla postronnego obserwatora pierwszą oznaką zbliżającego się wystrzelenia rakiety z platformy jest szum słodkiej wody pompowanej do systemu natryskowego. Pięć sekund przed startem deflektor płomienia pod wyrzutnią zalewa prawdziwa powódź. Masa wody osłabia oddziaływanie gazów wylotowych na platformę i – co ważniejsze – minimalizuje niebezpieczeństwo ewentualnego uszkodzenia ładunku w głowicy przez fale akustyczne.
Trzy sekundy przed startem zostają uruchomione mechanizmy zenita. Masywna rakieta zaczyna jęczeć i drżeć. Wstępuje w nią życie. We wnętrzu metalowego korpusu szybkoobrotowa pompa napędzana turbiną wtłacza pod ciśnieniem paliwo płynne przez wtryskiwacze do czterech komór spalania silnika rakietowego. W każdej komorze następuje kontrolowany zapłon. Spaliny szukają ujścia i wydostają się przez dysze wylotowe u podstawy rakiety. Moc ciągu pozwala zenitowi pokonać siłę grawitacji i unieść się w powietrze.
Ale najważniejsze są trzy ostatnie sekundy odliczania. W tym krótkim czasie komputery pokładowe monitorują uruchomienie silnika, skład mieszanki paliwowej, jej przepływ, temperaturę zapłonu i proces spalania. Jeśli jest jakieś istotne odchylenie od któregoś z parametrów, automatyczny system kontroli wyłącza silnik i wstrzymuje start. Trzeba powtórzyć od początku całą procedurę wystrzeliwania, co może zająć pięć dni.
Ling wpatrzył się w monitor komputera, który pokazywał najważniejsze dane. Sekundę przed startem na wyświetlaczu błysnął rząd zielonych kontrolek i główny inżynier odetchnął z ulgą.
– Silnik ma pełną moc! – krzyknął, gdy zobaczył, że komputery zwiększyły ciąg silnika RD-171 do maksimum. Wszyscy w pomieszczeniu spojrzeli na ekran. Zenit stał nieruchomo. Przez silnik rakietowy przepływał strumień paliwa i z dysz wylotowych wydobywał się ogień. Płomienie lizały napływającą wodę i nad „Odyssey" kłębiła się gęsta para. Nagle rakieta oderwała się od platformy. Odpadły klamry wyrzutni i siedemset dwadzieścia pięć ton ciągu uniosło ją w powietrze. Poszybowała pod niebo z oślepiającym błyskiem i ogłuszającym hukiem.
W centrum kontroli startów wybuchła radość. Kiedy zenit nabrał wysokości, Ling uśmiechnął się szeroko do Tongju. Ten tylko skinął głową z zadowoleniem.
Inżynier w okularach, który monitorował platformę, wpatrywał się jak zahipnotyzowany w ekran z obrazem rakiety na tle błękitnego nieba. Nie widział, że monitor jego komputera pokazuje rosnący przechył „Odyssey", który tuż przed startem zenita przekroczył piętnaście stopni.
Cztery i pół metra pod powierzchnią morza Pittowi krwawiły uszy od potwornego huku. Najpierw dźwięk przypominał daleki odgłos pociągu towarowego, a potem erupcję tysiąca wulkanów. Pitt wiedział, że ogłuszający hałas to dopiero zapowiedź tego, co nastąpi. Gorący wydech rakiety trafił do deflektora płomienia zalewanego tysiącami litrów wody, ale to niewiele osłabiło siłę parującego strumienia gazów wylotowych, który uderzył w ocean jak kafar.
„Badger" był niemal dokładnie pod wyrzutnią i opadł gwałtownie sześć metrów niżej. Pitt poczuł się jak uwięziony w pralce, gdy pojazd podwodny został odrzucony w dół wśród pęcherzy powietrza i pary. Kadłub zatrzeszczał od naprężenia, w kokpicie przygasły światła. „Bagder" omal nie odwrócił się dnem do góry. Luźny akumulator uderzył Pitta w głowę i rozciął mu skroń. Otrząsnął się i przytrzymał przegrody. Poczuł z zaskoczeniem, że jest gorąca. Zaklął i cofnął oparzoną rękę. Po chwili zdał sobie sprawę, że woda wokół jego nóg szybko się nagrzewa. Wydech rakiety zamieniał morze we wrzątek. Pitt zaczął się obawiać, że ugotuje się żywcem, nim zenit opuści wyrzutnię.
Kiedy silnik rakietowy osiągnął pełny ciąg, w „Badgera" uderzył jeszcze potężniejszy strumień gazów wylotowych. Pojazd przechylił się na bok i wystrzelił przed siebie. Pitt chwycił się sterów, żeby nie stracić równowagi. Widoczność na wprost spadła do zera. Gdyby wiedział, dokąd płynie, może zdołałby się przygotować na wstrząs. Ale kolizja nastąpiła bez ostrzeżenia.
Rozpędzony „Badger" uderzył w lewy kadłub „Odyssey". Gwałtowne hamowanie wyrzuciło Pitta z fotela pilota. Wpadł na przegrodę czołową wśród szybujących szczątków elektroniki. W kokpicie zgasło światło i z kilku miejsc dobiegł syk. Pitt zorientował się po zgrzycie, że pojazd sunie wzdłuż pływaka. Rozległ się następny metaliczny dźwięk, „Badger" przechylił się i gwałtownie zatrzymał. Kiedy Pitt ochłonął, uświadomił sobie, że pojazd zaklinował się przy kadłubie platformy, być może utknął między łopatami jednej ze śrub napędowych. Miał duży przechył i opierał się o pływak. Pitt zdał sobie sprawę, że jeśli wkrótce nie upiecze się żywcem, czeka go śmierć przez utonięcie w przeciekającym pojeździe.
59
Tongju obserwował, jak zenit wznosi się ponad wyrzutnię. Huk docierał nawet do centrum kontroli startów na „Koguryo". Wokół wciąż trwała radość z powodu udanego startu rakiety. Ling pozwolił sobie na szeroki uśmiech, kiedy zobaczył na monitorze komputera, że silnik zenita pracuje na pełnym ciągu. Zerknął na Tongju, który odwzajemnił spojrzenie i z aprobatą skinął głową.
– Do końca operacji jeszcze daleko – powiedział Ling. Rakieta wreszcie była w drodze i mieli już za sobą najbardziej ryzykowną część zadania. Ale główny inżynier wiedział, że po odpaleniu zenita nie ma wpływu na dalszy bieg wydarzeń.
Dziesięć tysięcy kilometrów dalej Kang uśmiechnął się lekko, gdy zobaczył na przekazie satelitarnym, jak rakieta odrywa się od pokładu „Odyssey".
– Wypuściliśmy dżinna z butelki – powiedział do Kwana, który siedział po drugiej stronie biurka. – Miejmy nadzieję, że spełni życzenia swojego władcy.
Al, Dirk i Jack patrzyli z „Icarusa", jak podmuch wydechu rakiety rozchodzi się po morzu. Chwilę wcześniej Giordino wylądował opornym sterowcem na płaskiej otwartej przestrzeni na wyspie Santa Barbara. Członkowie załogi „Odyssey" szybko wyskoczyli z zatłoczonej gondoli. Kapitan Christiano wszedł do kokpitu i uścisnął dłonie swoim wybawcom.
– Dziękuję za uratowanie mojej załogi – powiedział z ponurą miną. Nie mógł przeboleć, że haniebnie stracił dowodzenie „Odyssey".
– Dopilnujemy, żeby nie uciekli – zapewnił go Dirk. Wskazał niebieski punkt na horyzoncie. – Płynie tu „Deep Endeavor". Niech pan zabierze swoich ludzi na brzeg i przygotuje do transportu na pokład.
Christiano skinął głową i wyszedł. W gondoli został tylko Jack.
– Wszyscy na lądzie – zawołał kapitan w kierunku kokpitu.
– Więc wracajmy tym workiem gazu pod niebo – mruknął Giordino. Obrócił wirniki kanałowe do góry i przesunął przepustnice. Bez trzech ton ludzkiego ładunku „Icarus" łatwo uniósł się w powietrze. Kiedy Giordino wziął kurs z powrotem na „Odyssey", zobaczyli kłęby białego dymu. Rozpoczął się start rakiety.
Strumień gazów z dysz wylotowych silnika spalającego naftę lotniczą i ciekły tlen przedostawały się przez system wodny wyrzutni, tworząc białą chmurę, która spowiła całą platformę i morze wokół niej. Przez chwilę zenit stał nieruchomo. W mężczyzn na pokładzie sterowca wstąpiła nadzieja, że nie wystartuje. Ale po sekundzie rakieta zaczęła się wznosić w oślepiającej kuli ognia. Mimo odległości sześciu mil usłyszeli ostry trzask, gdy gorące spaliny zetknęły się z zimnym powietrzem. Dźwięk przypominał odgłos siekiery przecinającej sosnową kłodę.
Choć widok startującej rakiety był piękny, Dirk poczuł ucisk w żołądku. Lśniący biały pocisk miał być narzędziem najbardziej barbarzyńskiego ataku terrorystycznego w historii i spowodować śmierć milionów ludzi. A on nie zdołał temu zapobiec. Jakby ta straszna świadomość nie wystarczyła, wiedział, że w strefie rażenia w Los Angeles jest Sarah. I co z jego ojcem? Zerknął na Giordina i zobaczył na twarzy starego Włocha grymas, jakiego jeszcze nie widział. To nie była wściekłość na terrorystów, lecz obawa, że stracił najlepszego przyjaciela. Dirk nie chciał o tym myśleć, ale wiedział, że gdzieś w szalejącym piekle przed nimi jego ojciec walczy o życie.