Na marginesie i tak między nami mówiąc, jeden raz przydarzyło mi się na owym automacie dublować czerwone-czarne pięć razy i trafić. Żeby już skończyć z Grandem, pozwolę sobie poinformować osoby zainteresowane, iż wykorzystałam go w książce pod tytułem Tajemnica. Siwy bucefał był prawdziwy, tyle że nikt go nie zabił, żyje i grywa do tej pory. Dublującego z fartem przystojniaka też wzięłam z natury. Pojęcia nie mam, kto to był, nie znam człowieka.
Zaraz, chwileczkę. Czy nie zaczęłam przypadkiem pisać aneksu do Aneksu autobiografii...?
Wiadomość z ostatniej chwili:
Otwarto właśnie dodatkową salę, niewielką, ale wyposażoną w interesujące automaty. Na pokerowych stawka wynosi złotówkę, górna granica sięga stu złotych, a wygrać można osiemdziesiąt tysięcy, czyli osiemset starych milionów, jeśli dostanie się dużego pokera i gra się przy tym maksymalną stawką, po sto złotych. Tego dużego pokera jeszcze tam nie widziałam i całe szczęście, bo po sto złotych nie grałam i tylko by mi się zmarnował.
Poza tym salka jest klimatyzowana i wpuszcza się tam gości elektronicznie, obsługa otwiera drzwi. Wyjść można samodzielnie. Osoby źle wychowane i awanturnicze oraz natrętni kibice wstępu nie mają, co stanowi samą przyjemność.
Pozostałe nasze, warszawskie, kasyna są już mniej więcej normalne.
Upojny i radość szczytową budzący jest fakt, iż jedno z nich znajduje się w Pałacu Kultury. Nareszcie budowla zyskała jakieś sensowne przeznaczenie!
W dodatku już sam wystrój rozczulał. Przyćmione światła, atmosfera wręcz intymna, żadnego tłoku, a w miejsce czerwonych krawatów i kombinezonów roboczych kelnerki w kabaretkach, nie gorsze niż w paryskim nocnym lokalu. Sama przyjemność!
Zważywszy, iż w tym kasynie bywam rzadko, wieloma , atrakcyjnymi spostrzeżeniami służyć nie mogę. Bywam zaś i rzadko z bardzo prostego powodu, mianowicie trzeba tam chodzić po schodach, czego z całego serca nienawidzę. Mam najzupełniej dosyć schodów we własnym domu.
Niemniej, już dość dawno temu, spotkało mnie tam wy-[ darzenie wzruszające. Z przyczyn, których już nie pamiętam, musiałam wyjść i udać się dokądś punktualnie, miałam zatem zamówioną taksówkę. Ostatnie pięć minut oczekiwania na nią spędzałam przy bardzo drogiej ruletce, gapiąc się bezmyślnie. Z automatów wyszłam wygrana, mogłam sobie zatem pozwalać na jakieś straty, ni z tego, ni z owego, to co trzymałam w ręku, postawiłam na zero i zero wyszło. Zostawiłam stawkę i zero wyszło ponownie, a zarazem taksówka przyjechała. W ten sposób, w ciągu pięciu minut, wygrałam dodatkowo siedem milionów starych złotych.
Przy okazji, raz na cały utwór, pragnę udzielić informacji ogólnej. Niech się nikomu nie wydaje, że na tych kasynach tak się nieziemsko bogacę. Wręcz przeciwnie, do fartownych nie należę, ponieważ urodziłam się w kwietniu i fundusze na egzystencję jestem zmuszona zdobywać uczciwą pracą. Jednakże z jednej strony zdarza mi się wygrać, z drugiej zaś istnieje generalna zasada: przegranych liczyć nie wolno!
Dlatego prawie wszystkie klęski pozwolę sobie przemilczeć.
Bezwzględnie najbardziej interesujące jest kasyno w Marriotcie.
Primo: dysponuje wszystkimi rodzajami gier. Automaty, ruletka, black-jack, poker, a niekiedy nawet tak zwane koło szczęścia, proszę bardzo, jest w czym wybierać.
Secundo: dba o klientów i osoby niewłaściwe usuwa w krótkich abcugach.
Tertio: wysokość stawek ma nader urozmaiconą. Od pięćdziesięciu groszy do dwudziestu pięciu złotych na pieniądze obecne.
Quarto: nie dość, że prowadzi bufet, to jeszcze z restauracji obok można dostać dowolny posiłek i spożyć go, na przykład, przy automacie.
Quinto: urządza niekiedy imprezy dodatkowe, w których jednostki nieprzeciętnie fartowne wygrywają drobiazgi w postaci samochodu, lub też sztabek złota, jednostki mniej fartowne zaś dostają nader smakowite kanapki i szampana. Co do szampana, nie zalecam, nie jest on bowiem wytrawny i daleko mu do Veuve Clicot, ale to już kwestia gustu. Niektórzy lubią słodkie świństwa.
Sexto: nie trzeba chodzić po żadnych schodach.
Starczy chyba, nie?
Dawno temu, prawie w sekundę po zmianie ustroju, w kasynie w Marriotcie grało się na dolary. Złote polskie powodzenia nie miały. W owym to czasie udały się do miejsca rozpusty moje dzieci, ściśle biorąc mój całkowicie dorosły syn. jego żona oraz dwie goszczące u nich i zaproszone osoby. O dolarowej presji nie wiedzieli, mieli przy sobie bardzo i dużo pieniędzy w walucie rodzimej i przymus ich zaskoczył. Dolary posiadali również, w ilości sztuk trzy. Tak jest, trzy | dolary drobnymi.
Zdaje się, że te trzy dolary miał mój syn. Zostały : wręczone mojej synowej ze stanowczym rozkazem, aby robiła, co chce. Moja synowa, przytomna dziewczy-rozsądnie udała się do ruletki i postawiła jednego raz (mówiłam, że kobiety postępują racjonalniej niż wyżni!) na 30, liczbę swoich lat. I oczywiście 30 przylało.
Kiedy wychodzili, po całym wieczorze rozrywki, mieli | łych dolarów trzysta.
Co do liczby lat, jest to zasada, od wieków sprawdzona, l którą szanują chyba nawet siły nadprzyrodzone. Jeden mój i stary znajomy, kolega po byłym fachu, anty-hazardzista, : który nigdy w nic nie gra, w bardzo dawnych czasach znalazł : w Monte Carlo. Z grzeczności postanowił raz cokolwiek postawić i, rzecz jasna, wybrał ruletkę. Postawił na liczbę swoich lat, a miał ich 32. 32 przyszło, zgarnął całkiem niezłą wygraną i więcej noga jego w tym przybytku nie postała.
Wracając do Marriotta, z dolarów dość szybko zrezygnowano i zaczęłam tam bywać bez przeszkód.
Jako pierwszy, utkwił w mojej pamięci jeden taki. Młody
na, ale nie to mnie zainteresowało. Zgniewał mnie i zgoła wyprowadził z równowagi, ponieważ na okrągło zajmował automat, na którym chciałam grać. Trwało to tyle czasu, że w końcu spytałam obsługę, w czym dzieło i czy on w ogóle niekiedy stąd wychodzi. No i dowiedziałam się, w czym dzieło.
Facet się zaciął. Grał na tym jednym automacie najwyższą stawką bez przerwy, oczywiście przegrywał, brakowało mu pieniędzy, zajmował maszynerię, jechał na miasto po fundusze, wracał i kontynuował szaleństwo. Obsługa się nim zainteresowała, z samej ciekawości wyliczyli, ile przegrywa. W ostatecznym rezultacie władował w pudło dwa i pół miliarda starych złotych.
W końcu, po ładnych paru tygodniach, zabrakło mu pieniędzy albo może ktoś go utemperował. Znikł z horyzontu i mogłam przejąć automat, który podobał mi się z dwóch przyczyn. Korytko do żetonów miał wyłożone jakimś pluszem, który tłumił hałas, i ustawiony był w kącie, obok przejścia służbowego. W razie gdyby jakiś kibic stał mi za plecami, odpadało głupie gadanie, że przygląda się komuś innemu, i mogłam go wykopać energicznym protestem.
Co do hałasu natomiast...
O nie, nie będę pisać utworu, w którym ktokolwiek miałby mi zabronić wtrętów, wspomnień, uwag własnych i tym podobnych głupot. Właśnie to wtrącę, aczkolwiek z kasynami nie ma kompletnie nic wspólnego.
Otóż okazuje się, że kobiety powyżej czterdziestki zapadają niekiedy na rodzaj nadwrażliwości akustycznej. Wszystkie dźwięki docierają do nich jakoś intensywniej i stają się nieznośne. Stąd, między innymi, konflikt rodzice-dzieci, syn lub córka uwielbiają potężne ryki, a matka od tego szału dostaje. Stwierdziłam to zjawisko na przykładzie jednej mojej przyjaciółki, która cierpiała na maszynę do szycia.
Sąsiadka dwa piętra nad nią maniacko szyła na maszynie. Maszyna maszyną, ale owa moja przyjaciółka przyznała mi się, że, wręcz głupio jej to wyznać, słyszy kota sąsiadów piętro wyżej. Kot, jak wiadomo, stworzenie ciche, a jednak do niej dociera, cóż zatem mówić o maszynie, z natury rzeczy hałaśliwej. Doszła w końcu do stanu, w którym ona, prawnik z powołania, sędzia Sądu Najwyższego, jednostka przeraźliwie praworządna i łagodnego charakteru, zaczęła rozpatrywać możliwość zabicia tej szyjącej baby siekierą na klatce schodowej tak, żeby jej nikt nie złapał.