„Trzeba tam pójść i coś dać - pomyślał i wyjął z kasy pięć złotych

półimperiałów. - Chociaż - dodał po chwili - posłałem im już dywany, ptaszki

śpiewające, pozytywkę, nawet fontannę!... To chyba wystarczy na zbawienie

jednej duszy. Nie pójdę.”

Po południu jednak zrobił sobie uwagę, że może hrabina Karolowa liczy na

niego. A w takim razie nie wypada cofać się lub złożyć tylko pięć

półimperiałów. Wydobył więc z kasy jeszcze pięć i wszystkie zawinął w

bibułkę.

„Co prawda - mówił do siebie - będzie tam panna Izabela, a tej nie można

ofiarowywać dziesięciu półimperiałów.”

Więc rozwinął swój rulon, znowu dołożył dziesięć sztuk złota i jeszcze namyślał

się: „ Iść czy nie iść?...”

„Nie - powiedział - nie będę należał do tej jarmarcznej dobroczynności.”

Rzucił rulon do kasy i w piątek nie poszedł na groby.

Ale w Wielką Sobotę sprawa przedstawiła mu się całkiem z nowego punktu.

„Oszalałem! - mówił. - Więc jeżeli nie pójdę do kościoła, gdzież ją spotkam?...

Jeżeli nie pieniędzmi, czym zwrócę na siebie jej uwagę?.. Tracę rozsądek...”

Lecz jeszcze wahał się i dopiero około drugiej po południu, gdy Rzecki z

powodu święta kazał już sklep zamykać, Wokulski wziął z kasy dwadzieścia

pięć półimperiałów i poszedł w stronę kościoła.

Nie wszedł tam jednak od razu ; coś go zatrzymywało. Chciał zobaczyć pannę

Izabelę, a jednocześnie lękał się tego i wstydził się swoich półimperiałów.

„Rzucić stos złota!... Jakie to imponujące w papierowych czasach i - jakie to

dorobkiewiczowskie... No, ale co robić, jeżeli one właśnie na pieniądze

czekają?... Może nawet będzie za mało?...”

Chodził tam i na powrót po ulicy naprzeciw kościóła nie mogąc od niego oczu

oderwać.

„Już idę - myślał. - Zaraz... jeszcze chwilkę... Ach, co się ze mną stało!...” -

dodał czując, że jego rozdarta dusza nawet na tak prosty czyn nie może zdobyć

się bez wahań.

Teraz przypomniat sobie: jak on dawno nie był w kościele.

„Kiedyż to?... Na ślubie raz... Na pogrzebie żony drugi raz...”

77

Lecz i w tym, i w tamtym wypadku nie wiedział dobrze, co się koło niego

dzieje; więc patrzył w tej chwili na kościół jak na rzecz zupełnie nową dla

siebie.

„Co to jest za ogromny gmach, który zamiast kominów ma wieże, w którym nikt

nie mieszka, tylko śpią prochy dawno zmarłych?... Na co ta strata miejsca i

murów, komu dniem i nocą pali się światło, w jakim celu schodzą się tłumy

ludzi?...

Na targ idą po żywność, do sklepów po towary, do teatru po zabawę, ale po co

tutaj?...”

Mimo woli porównywał drobny wzrost stojących pod kościołem pobożnych z

olbrzymimi rozmiarami świętego budynku i przyszła mu myśl szczególna. Że

jak kiedyś na ziemi pracowały potężne sily dźwigając z płaskiego lądu łańcuchy

gór, tak kiedyś w ludzkości istniała inna niezmierna siła, która wydźwignęła

tego rodzaju budowle. Patrząc na podobne gmachy można by sądzić, że w głębi

naszej planety mieszkali olbrzymowie, którzy wydzierając się gdzieś w górę,

podważali skorupę ziemską i zostawiali ślady tych ruchów w formie

imponujących jaskiń.

„Dokąd oni wydzierali się? Do innego, podobno wyższego świata. A jeżeli

morskie przypływy dowodzą, że księżyc nie jest złudnym blaskiem, tylko realną

rzeczywistością, dlaczego te dziwne budynki nie miałyby stwierdzać

rzeczywistości innego świata?... Czyliż on słabiej pociąga za sobą dusze ludzkie

aniżeli księżyc fale - oceanu?...”

Wszedł do kościoła i zaraz na wstępie znowu uderzył go nowy widok. Kilka

żebraczek i żebraków błagało o jałmużnę, którą Bóg zwróci litościwym w życiu

przyszłym. Jedni z pobożnych całowali nogi Chrystusa umęczonego przez

państwo rzymskie, inni w progu upadłszy na kolana wznosili do góry ręce i

oczy, jakby zapatrzeni w nadziemską wizję. Kościół pogrążony był w

ciemności, której nie mógł rozproszyć blask kilkunastu świec płonących w

srebrnych kandelabrach. Tu i ówdzie na posadzce świątyni widać było

niewyraźne cienie ludzi leżących krzyżem albo zgiętych ku ziemi, jakby kryli

się ze swoją pobożnością pełną pokory. Patrząc na te ciała nieruchome można

było myśleć, że na chwilę opuściły je dusze i uciekły do jakiegoś lepszego

świata.

„Rozumiem teraz - pomyślał Wokulski - dlaczego odwiedzanie kościołów

umacnia wiarę. Tu wszystko urządzone jest tak, że przypomina wieczność.”

Od pogrążonych w modlitwie cieniów wzrok jego pobiegł ku światłu. I zobaczył

w różnych punktach świątyni stoły okryte dywanami, na nich tace pełne

bankocetli, srebra i złota, a dokoła nich damy siedzące na wygodnych fotelach,

odziane w jedwab, pióra i aksamity, otoczone wesołą młodzieżą.

Najpobożniejsze pukały na przechodniów, wszystkie rozmawiały i bawiły się

jak na raucie.

Zdawało się Wokulskiemu, że w tej chwili widzi przed sobą trzy światy. Jeden

(dawno już zeszedł z ziemi), który modlił się i dźwigał na chwałę Boga potężne

78

gmachy. Drugi, ubogi i pokorny, który umiał modlić się, lecz wznosił tylko

lepianki, i - trzeci, który dla siebie murował pałace, ale już zapomniał o

modlitwie i z domów bożych zrobił miejsce schadzek; jak niefrasobliwe ptaki,

które budują gniazda i zawodzą pieśni na grobach poległych bohaterów.

„A czymże ja jestem, zarówno obcy im wszystkim?...”

„Może jesteś okiem żelaznego przetaka, w który rzucę ich wszystkich, aby

oddzielić stęchłe plewy od ziarna” - odpowiedział mu jakiś głos.

Wokulski obejrzał się. „ Przywidzenie chorej wyobraźni.” Jednocześnie przy

czwartym stole, w głębi kościoła, spostrzegł hrabinę Karolową i pannę Izabelę.

Obie również siedziały nad tacą z pieniędzmi i trzymały w rękach książki,

zapewne do nabożeństwa. Za krzesłem hrabiny stał służący w czarnej liberii.

Wokulski poszedł ku nim potrącając klęczących i omijając inne stoły, przy

których pukano na niego zawzięcie. Zbliżył się do tacy i ukłoniwszy się

hrabinie, położył swój rulon imperiałów.

„Boże - pomyślał - jak ja głupio muszę wyglądać z tymi pieniędzmi.”

Hrabina odłożyła książkę.

- Witam cię, panie Wokulski - rzekła. - Wiesz, myślałam, że już nie przyjdziesz,

i powiem ci, że nawet było mi trochę przykro.

- Mówiłam cioci, że przyjdzie, i do tego z workiem złota odezwała się po

angielsku panna Izabela.

Hrabinie wystąpił na czoło rumieniec i gęsty pot. Zlękła się słów siostrzenicy

przypuszczając, że Wokulski rozumie po angielsku.

- Proszę cię, panie Wokulski - rzekła prędko - siądź tu na chwilę, bo delegowany

nas opuścił. Pozwolisz, że ułożę twoje imperiały na wierzchu, dla zawstydzenia

tych panów, którzy wolą wydawać pieniądze na szampana...

- Ależ niech się ciocia uspokoi - wtrąciła panna Izabela znowu po angielsku. -

On z pewnością nie rozumie...

Tym razem i Wokulski zarumienił się.

- Proszę cię, Belu - rzekła hrabina tonem uroczystym - pan Wokulski... który tak

hojną ofiarę złożył na naszą ochronę...

- Słyszałam - odpowiedziała panna Izabela po polsku, na znak powitania

przymykając powieki.

- Pani hrabina - rzekł trochę żartobliwie Wokulski - chce mnie pozbawić zasługi

w życiu przyszłym, chwaląc postępki, które zresztą mogłem spełniać w

widokach zysku.

- Domyślałam się tego - szepnęła panna Izabela po angielsku.

Hrabina o mało nie zemdlała czując, że Wokulski musi domyślać się znaczenia

słów jej siostrzenicy, choćby nie znał żadnego języka.

- Możesz, panie Wokulski - rzekła z gorączkowym pośpiechem - możesz łatwo

zdobyć sobie zasługę w życiu przyszłym, choćby... przebaczając urazy...

- Zawsze je przebaczam - odparł nieco zdziwiony.

79

- Pozwól sobie powiedzieć, że nie zawsze - ciągnęła hrabina. - Jestem stara


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: