poglądom; lecz poplątało mu szyki wejście drugiego subiekta z brodą.
- A, moje uszanowanie panu Lisieckiemu! - zwrócił się do przybyłego. - Zimny
dzień mamy, prawda? Która też godzina w mieście, bo mój zegarek musi się
spieszyć. Jeszcze chyba nie ma kwadransa na dziewiątą?..
- Także koncept!... Pański zegarek zawsze spieszy się z rana, a późni wieczorem
- odparł cierpko Lisiecki ocierając szronem pokryte wąsy.
- Założę się, żeś pan był wczoraj na preferansie.
- Ma się wiedzieć. Cóż pan myślisz, że mi na całą dobę wystarczy widok
waszych galanterii i pańskiej siwizny?
- No, mój panie, wolę być trochę szpakowatym aniżeli łysym - oburzył się pan
Ignacy.
7
- Koncept!... - syknął pan Lisiecki. - Moja łysina, jeżeli ją kto dojrzy, jest
smutnym dziedzictwem rodu, ale pańska siwizna i gderliwy charakter są
owocami starości, którą... chciałbym szanować.
Do sklepu wszedł pierwszy gość: kobieta ubrana w salopę i chustkę na głowie,
żądająca mosiężnej spluwaczki... Pan Ignacy bardzo nisko ukłonił się jej i
ofiarował krzesło, a pan Lisiecki zniknął za szafami i wróciwszy po chwili
doręczył interesantce ruchem pełnym godności żądany przedmiot. Potem zapisał
cenę spluwaczki na kartce, podał ją przez ramię Rzeckiemu i poszedł za
gablotkę z miną bankiera, który złożył na cel dobroczynny kilka tysięcy rubli.
Spór o siwiznę i łysinę był zażegnany.
Dopiero około dziewiątej wszedł, a raczej wpadł do sklepu pan Mraczewski,
piękny, dwudziestoletni blondynek, z oczyma jak gwiazdy, z ustami jak korale,
z wąsikami jak zatrute sztylety. Wbiegł ciągnąc za sobą od progu smugę woni, i
zawołał:
- Słowo honoru daję, że już musi być wpół do dziesiątej. Letkiewicz jestem,
gałgan jestem, no - podły jestem, ale cóż zrobię, kiedy matka mi zachorowała i
musiałem szukać doktora. Byłem u sześciu...
- Czy u tych, którym dajesz pan neseserki? - spytał Lisiecki.
- Neseserki?... Nie. Nasz doktor nie przyjąłby nawet szpilki. Zacny człowiek...
Prawda, panie Rzecki, że już jest wpół do dziesiątej? Stanął mi zegarek.
- Dochodzi dzie-wią-ta... - odparł ze szczególnym naciskiem pan Ignacy.
- Dopiero dziewiąta?... No, kto by myślał! A tak projektowałem sobie, że dziś
przyjdę do sklepu pierwszy, wcześniej od pana Klejna...
- Ażeby wyjść przed ósmą - wtrącił pan Lisiecki.
Mraczewski utkwił w nim błękitne oczy, w których malowało się najwyższe
zdumienie.
- Pan skąd wie?... - odparł. - No, słowo honoru daję, że ten człowiek ma zmysł
proroczy! Właśnie dziś, słowo honoru... muszę być na mieście przed siódmą,
choćbym umarł, choćbym... miał podać się do dymisji...
- Niech pan od tego zacznie - wybuchnął Rzecki - a będzie pan wolny przed
jedenastą, nawet w tej chwili, panie Mraczewski. Pan powinieneś być hrabią, nie
kupcem, i dziwię się, że pan od razu nie wstąpił do tamtego fachu, przy którym
zawsze ma się czas, panie Mraczewski. Naturalnie!
- No, i pan w jego wieku latałeś za spódniczkami - odezwał się Lisiecki. - Co tu
bawić się w morały.
- Nigdy nie latałem! - krzyknął Rzecki uderzając pięścią w kantorek.
- Przynajmniej raz wygadał się, że całe życie jest niedołęgą - mruknął Lisiecki
do Klejna, który uśmiechał się, podnosząc jednocześnie brwi bardzo wysoko.
Do sklepu wszedł drugi gość i zażądał kaloszy. Naprzeciw niego wysunął się
Mraczewski.
- Kaloszyków żąda szanowny pan? Który numerek, jeżeli wolno spytać? Ach,
szanowny pan zapewne nie pamięta! Nie każdy ma czas myśleć o numerze
8
swoich kaloszy, to należy do nas. Szanowny pan raczy zająć miejsce na
taburecie. Paweł! przynieś ręcznik, zdejm panu kalosze i wytrzyj obuwie...
Wbiegł Paweł ze ścierką i rzucił się do nóg przybyłemu.
- Ależ, panie, ależ przepraszam!... - tłomaczył się odurzony gość.
- Bardzo prosimy - mówił prędko Mraczewski - to nasz obowiązek. Zdaje mi
się, że te będą dobre - ciągnął, podając parę sczepionych nitką kaloszy. -
Doskonałe, pysznie wyglądają; szanowny pan ma tak normalną nogę, że
niepodobna mylić się co do numeru. Szanowny pan życzy sobie zapewne literki;
jakie mają być literki?...
- L. P. - mruknął gość, czując, że tonie w bystrym potoku wymowy grzecznego
subiekta.
- Panie Lisiecki, panie Klejn, przybijcie z łaski swojej literki. Szanowny pan
każe zawinąć dawne kalosze? Paweł! wytrzyj kalosze i okręć w bibułę. A może
szanowny pan nie życzy sobie dźwigać zbytecznego ciężaru? Paweł! rzuć
kalosze do paki... Należy się dwa ruble kopiejek pięćdziesiąt... Kaloszy z
literkami nikt szanownemu panu nie zamieni, a to przykra rzecz znaleźć w
miejsce nowych artykułów dziurawe graty... Dwa ruble pięćdziesiąt kopiejek do
kasy z tą karteczką. Panie kasjerze, pięćdziesiąt kopiejek reszty dla szanownego
pana...
Nim gość oprzytomniał, ubrano go w kalosze, wydano resztę i wśród niskich
ukłonów odprowadzono do drzwi. Interesant stał przez chwilę na ulicy,
bezmyślnie patrząc w szybę, spoza której Mraczewski darzył go słodkim
uśmiechem i ognistymi spojrzeniami. Wreszcie machnął ręką i poszedł dalej,
może myśląc, że w innym sklepie kalosze bez literek kosztowałyby go dziesięć
złotych.
Pan Ignacy zwrócił się do Lisieckiego i kiwał głową w sposób oznaczający
podziw i zadowolenie. Mraczewski dostrzegł ten ruch kątem oka i podbiegłszy
do Lisieckiego, rzekł półgłosem:
- Niech no pan patrzy, czy nasz stary nie jest podobny z profilu do Napoleona
III? Nos... wąs... hiszpanka...
- Do Napoleona, kiedy chorował na kamień - odparł Lisiecki.
Na ten dowcip pan Ignacy skrzywił się z niesmakiem. Swoją drogą Mraczewski
dostał urlop przed siódmą wieczór, a w parę dni później w prywatnym katalogu
Rzeckiego otrzymał notatkę:
„Był na Hugonotachw ósmym rzędzie krzeseł z niejaką Matyldą???.”
Na pociechę mógłby sobie powiedzieć, że w tym samym katalogu równie
posiadają notatki dwaj inni. jego koledzy, a także inkasent, posłańcy, nawet -
służący Paweł. Skąd Rzecki znał podobne szczegóły z życia swych
współpracowników? Jest to tajemnica, z którą przed nikim się nie zwierzał.
Około pierwszej w południe pan Ignacy, zdawszy kasę Lisieckiemu, któremu
pomimo ciągłych sporów ufał najbardziej, wymykał się do swego pokoiku,
ażeby zjeść obiad przyniesiony z restauracji; Współcześnie z nim wychodził
9
Klejn i wracał do sklepu o drugiej; potem obaj z Rzeckim zostawali w sklepie, a
Lisiecki i Mraczewski szli na obiad. O trzeciej znowu wszyscy byli na miejscu.
O ósmej wieczór zamykano sklep; subiekci rozchodzili się i zostawał tylko
Rzecki. Robił dzienny rachunek, sprawdzał kasę, układał plan czynności na
jutro i przypominał sobie: czy zrobiono wszystko, co wypadało na dziś. Każdą
zaniedbaną sprawę opłacał długą bezsennością i smętnymi marzeniami na temat
ruiny sklepu, stanowczego upadku Napoleonidów i tego, że wszystkie nadzieje,
jakie miał w życiu, były tylko głupstwem.
„Nic nie będzie! Giniemy bez ratunku!” - wzdychał przewracając się na twardej
pościeli.
Jeżeli dzień udał się dobrze, pan Ignacy był kontent. Wówczas przed snem
czytał historię konsulatu i cesarstwa albo wycinki z gazet opisujących wojnę
włoską z roku 1859, albo też, co trafiało się rzadziej, wydobywał spod łóżka
gitarę i grał na niej Marsza Rakoczegoprzyśpiewując wątpliwej wartości
tenorem.
Potem śniły mu się obszerne węgierskie równiny, granatowe i białe linie wojsk,
przysłoniętych chmurą dymu... Nazajutrz miewał posępny humor i skarżył się
na ból głowy.
Do przyjemniejszych dni należała u niego niedziela; wówczas bowiem obmyślał