niej wyszła. I widać Bóg wysłuchał, kiedy ten pan chce mnie zabrać.

Wokulski siedział bez ruchu. Wreszcie zapytał:

- Ile masz lat?

- Mówi się, że szesnaście, ale naprawdę mam dziewiętnaście.

- Chcesz stamtąd wyjść?

- A - choćby do piekła. Już mi tak dokuczyli... Ale...

- Cóż?

- Pewno nic z tego nie będzie... Wyjdę dziś, to po świętach sprowadzą mnie i

zapłacą jak wtedy w karnawale, com później tydzień leżała.

85

- Nie sprowadzą.

- Akurat! Mam przecie dług...

- Duży?

Oho!... z pięćdziesiąt rubli. Nie wiem nawet, skąd się wziął, bo za wszystko

płacę podwójnie. Ale jest... U nas tak zawsze. A jeszcze jak usłyszą, że tamten

pan ma pieniądze, to powiedzą, że ich okradłam, i narachują, ile im się podoba.

Wokulski czuł, że opuszcza go odwaga.

- Powiedz mi, czy ty zechcesz pracować?

- A co będę miała do roboty?

- Nauczysz się szyć.

- To na nic. Byłam przecie w szwalni. Ale z ośmiu rubli na miesiąc nikt nie

wyżyje. Wreszcie - jestem tyle jeszcze warta, że mogę nikogo nie obszywać.

Wokulski podniósł głowę.

- Nie chcesz wyjść stamtąd!

- Ale chcę!

- Więc decyduj się natychmiast. Albo weźmiesz się do roboty, bo darmo nikt na

świecie chleba nie jada...

- I to nieprawda - przerwała. - Ten stary pan nic przecie nie robi, a pieniądze ma.

Nieraz też mówił, że mnie już o nic głowa nie zaboli...

- Nie pójdziesz do żadnego pana, tylko do magdalenek. Albo wracaj na miejsce.

- Magdalenki mnie nie wezmą. Trzeba zapłacić dług i mieć poręczenie...

- Wszystko będzie załatwione, jeżeli tam pójdziesz.

- Jakże ja do nich pójdę?

- Dam ci list, który zaraz odniesiesz, i tam zostaniesz. Chcesz czy nie chcesz?..

- Ha, niech pan da list. Zobaczę, jak mi tam będzie.

Usiadła i oglądała się po pokoju.

Wokulski napisał list, opowiedział, gdzie ma iść, i w końcu dodał:

- Masz wóz i przewóz. Będziesz dobra i pracowita, będzie ci dobrze; ale jeżeli

nie skorzystasz z okazji, rób, co ci się podoba. Możesz iść.

Dziewczyna roześmiała się.

- To stara będzie się wściekać... To jej narobię... Cha... Cha!... Ale... może pan

tylko naciąga?

- Idź - odpowiedział Wokulski wskazując drzwi.

Jeszcze raz przypatrzyła mu się z uwagą i wyszła wzruszając ramionami.

W chwilę po jej odejściu ukazał się pan Ignacy.

- Cóż to za znajomość? - spytał kwaśno.

- Prawda!... - rzekł zamyślony Wokulski. - Nie widziałem jeszcze podobnego

bydlęcia, chociaż znam dużo bydląt.

- W samej Warszawie jest ich tysiące - odparł Rzecki.

- Wiem. Tępienie ich do niczego nie doprowadzi, bo ciągle się odradzają, więc

wniosek, że prędzej czy później społeczeristwo musi się przebudować od

fundamentów do szczytu. Albo zgnije.

- Aha!... - szepnął Rzecki. - Domyślałem się tego.

86

Wokulski pożegnał go. Doświadczał takich uczuć, jak chory na gorączkę,

którego oblano zimną wodą.

„Nim jednak przebuduje się społeczność - myślał - widzę, że sfera mojej

filantropii bardzo się uszczupli. Majątek mój nie wystarczyłby na

uszlachetnianie instynktów nieludzkich. Wolę ziewające kwestarki niżeli

modlące się i płaczące potwory.”

Obraz panny Izabeli ukazał mu się otoczony jaśniejszym niż kiedykolwiek

blaskiem. Krew biła mu do głowy i upokarzał się w duchu na myśl, że z

podobnym stworzeniem mógł ją zestawić!

„Wolęż ja wyrzucać pieniądze na powozy i konie aniżeli na tego rodzaju -

nieszczęścia!...”

W Wielką Niedzielę Wokulski najętym powozem zajechał przed mieszkanie

hrabiny. Zastał już długi szereg ekwipażów bardzo rozmaitego dostojeństwa.

Były tam eleganckie dorożki obsługujące złotą młodzież i dorożki zwyczajne,

wzięte na godziny przez emerytów; stare karety, stare konie, stara uprząż i

służba w wytartej liberii, i nowe, prosto z Wiednia powoziki, przy których

lokaje mieli kwiaty w butonierkach, a furmani opierali bat na biodrze, jak

marszałkowską buławę. Nie brakło i fantastycznych kozaków, odzianych w

spodnie tak szerokie, jakby tam właśnie ich panowie umieścili swoją ambicję.

Dostrzegł też mimochodem, że w gronie zebranych woźniców służba wielkich

panów zachowywała się w sposób pełen godności, bankierscy chcieli rej

wodzić, za co im wymyślano, a dorożkarze byli najrezolutniejsi. Furmani zaś

powozów najętych trzymali się blisko siebie, gardzący resztą i przez nią

pogardzani.

Gdy Wokulski wszedł do przysionka, siwy szwajcar w czerwonej wstędze

ukłonił mu się głęboko i otworzył drzwi do kontramarkarni, gdzie dżentelmen w

czarnym fraku zdjął z niego palto. Jednocześnie zaś zabiegł mu drogę Józef,

lokaj hrabiny, który dobrze znał Wokulskiego ; przenosił bowiem z jego sklepu

do kościoła pozytywkę i śpiewające ptaszki.

- Jaśnie pani czeka - rzekł Józef.

Wokulski sięgnął do kamizelki i dał mu pięć rubli czując, że poczyna sobie jak

parweniusz.

„Ach, jakiż ja jestem głupi! - myślał. - Nie, nie jestem; głupi. Jestem tylko

dorobkiewicz, który w tym państwie musi opłacać się każdemu na każdym

kroku. No, nawracanie jawnogrzesznic kosztuje więcej.”

Szedł po marmurowych schodach ozdobionych kwiatami, a Józef przed nim. Na

pierwszej kondygnacji miał kapelusz na głowie, na drugiej zdjął go nie wiedząc,

czy robi stosownie, czy niestosownie.

„W rezultacie mógłbym między nich wszystkich wejść w kapeluszu na głowie”

- rzekł do siebie.

Dostrzegł, że Józef mimo swego wieku, więcej niż średniego, biegł po schodach

jak łania i na górze gdzieś się podział, a Wokulski został sam, nie wiedząc,

87

dokąd udać się i komu się zameldować. Była to krótka chwila, lecz w

Wokulskim gniew zakipiał.

„Jakimi to oni formami obwarowali się, co? - pomyślał. - A... gdybym to mógł

wszystko zwalić!...”

I przywidziało mu się w ciągu kilkunastu sekund, że między nim a tym

czcigodnym światem form wykwintnych musi się stoczyć walka, w której albo

ten świat runie, albo - on zginie.

„Więc dobrze, zginę... Ale zostawię po sobie pamiątkę!...”

„Zostawisz przebaczenie i litość” - szepnął mu jakiś głos.

„Czyżem ja aż tak nikczemny!”

„Nie, jesteś aż tak szlachetny”

Ocknął się - przy nim stał pan Tomasz Łęcki.

- Witam cię, panie Stanisławie - rzekł z właściwą mu majestatycznością. -

Witam cię tym goręcej, że przybycie twoje do nas łączy się z bardzo miłym

wypadkiem w rodzinie...

„Czyżby zaręczyła się panna Izabela?...” - pomyślał Wokulski i pociemniało mu

w oczach.

- Wyobraź pan sobie, że z okazji twego tu przybycia... Słyszysz, panie

Stanisławie?... Z okazji twojej wizyty u nas ja pogodziłem się z panią Joanną, z

moją siostrą... Ale pan zbladłeś?... Znajdziesz tu wielu znajomych.... Nie

wyobrażaj sobie, że arystokracja jest tak straszną...

Wokulski otrząsnął się.

- Panie Łęcki - odparł chłodno - w moim namiocie pod Plewną bywali więksi

panowie. I byli dla mnie tyle łaśkawi, że niełatwo wzruszę się widokiem nawet

tak wielkich, jakich... nie znajdę w Warszawie.

- A... A!... - szepnął pan Tomasz i ukłonił mu się. Wokulski zdumiał się.

„Oto fagas! -.przemknęło mu przez głowę. - I ja... ja!... miałbym z takimi ludźmi

robić sobie ceremonie?..”

Pan Łęcki wziął go pod rękę i w sposób bardzo uroczysty wprowadził do

pierwszego salonu, gdzie byli sami mężczyźni.

- Widzisz pan: hrabia... - zaczął pan Tomasz.

- Znam - odparł Wokulski, a w duchu dodał: - „Winien mi ze trzysta rubli...”

- Bankier... - objaśniał dalej pan Tomasz. Ale nim powiedział nazwisko, bankier

sam zbliżył się do nich i przywitawszy Wokulskiego rzekł:

- Bój się pan Boga, z Paryża ogromnie ekscytują nas o te bulwary... Czy pan im


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: