„Może wypadałoby wrócić i pożegnać ją?... Przecież zastępowała miejsce
gospodyni...” - myślał, powoli schodząc ze schodów.
Nagle drgnął słysząc szelest sukni w wielkiej galerii.
„Ona...”
Podniósł głowę i zobaczył damę w brylantach.
Ktoś podał mu palto. Wokulski wyszedł na ulicę zatoczywszy się jak pijany.
„Cóż mi po świetnej pozycji, jeżeli jej tam nie ma?”
- Konie pana Wokulskiego! - zawołał z sieni szwajcar, pobożnie ściskając
trzyrublówkę. Łzami zaszłe oczy i nieco zachrypnięty głos świadczyły, że
obywatel ten nawet na trudnym posterunku czci jednak pierwszy dzień
Wielkiejnocy.
- Konie pana Wokulskiego!... Konie Wokulskiego!... Wokulski, zajeżdżaj!... -
powtórzyli stojący furmani.
Środkiem Alei z wolna toczyły się dwa szeregi dorożek i powozów w stronę
Belwederu i od Belwederu. Ktoś z jadących spostrzegł na chodniku
Wokulskiego i ukłonił mu się.
„Kolega!” - szepnął Wokulski i zarumienił się.
97
Gdy sprowadzono mu powóz, zrazu chciał wsiąść, lecz rozmyślił się.
- Wracaj, bracie, do domu - rzekł do furmana dając mu na piwo.
Powóz odjechał ku miastu. Wokulski zmieszał się z przechodniami i poszedł w
stronę Ujazdowskiego placu. Szedł z wolna i przypatrywał się jadącym. Wielu
spomiędzy nich znał osobiście. Oto rymarz, który dostarcza mu wyrobów
skórzanych, jedzie na spacer z żoną, grubą jak beczka cukru, i wcale ładną
córką, z którą chciano go swatać. Oto syn rzeźnika, który do sklepu, niegdyś
Hopfera, dostarczał wędlin. Oto bogaty cieśla z liczną rodziną. Wdowa po
dystylatorze, również mająca duży majątek i również gotowa oddać rękę
Wokulskiemu. Tu garbarz, tam dwaj subiekci bławatni, dalej krawiec męski,
mularz, jubiler, piekarz, a oto - jego współzawodnik, kupiec galanteryjny, w
zwykłej dorożce.
Większa ich część nie widziała Wokulskiego, niektórzy jednak spostrzegli go i
kłaniali mu się; lecz byli i tacy, którzy spostrzegłszy go nie kłaniali się, a nawet
uśmiechali się złośliwie. Z całego mnóstwa tych kupców, przemysłowców i
rzemieślników, równych mu stanowiskiem, niekiedy bogatszych od niego i
dawniej znanych w Warszawie, on tylko jeden był dziś na święconym u hrabiny.
Żaden z tamtych, on tylko jeden!..
„Mam nieprawdopodobne szczęście - myślał. - W pół roku zrobiłem majątek
krociowy, za parę lat mogę mieć milion... Nawet prędzej... Dziś już mam wstęp
na salony, a za rok?... Niektórym z tych, co przed chwilą ocierali się o mnie,
przed siedemnastu laty mogłem usługiwać w sklepie, a nie usługiwałem chyba
dlatego, że żaden nie wstąpiłby tam. Z komórki przy sklepie do buduaru
hrabiny, co za skok!... Czy aby ja nie za prędko awansuję?” - dodał z tajemną
trwogą w sercu.
Był już na rozległym placu Ujazdowskim, w którego południowej części
znajdowały się zabawy ludowe. Pomieszane dźwięki katarynek, odgłosy trąb i
zgiełk kilkunastutysięcznego tłumu ogarniał go jak fala nadpływającej powodzi.
Widział jak na dłoni długi szereg huśtawek, kolyszących się w prawo i w lewo
niby ogromne wahadła o potężnym rozmachu. Potem drugi szereg - szybko
kręcących się namiotów, z dachami w różnokolorowe pasy. Potem trzeci szereg
- bud zielonych, czerwonych i żółtych, gdzie przy wejściu jaśniały potworne
malowidła, a na dachu ukazywali się jaskrawo odziani pajace albo olbrzymie
lalki. A we środku placu - dwa wysokie słupy, na które teraz właśnie wspinali
się amatorowie frakowych garniturów i kilkurublowych zegarków.
Wśród tych wszystkich czasowych a brudnych budynków roił się rozbawiony
tłum.
Wokulskiemu przypomniały się lata dziecinne. Jakże mu wtedy,
wygłodzonemu, smakowała bułka i serdelek! Jak wyobrażał sobie siadłszy na
konia w karuzeli, że jest wielkim wojownikiem! Jak szalonego doznawał
upojenia wylatując do góry na huśtawce! Co to była za rozkosz pomyśleć, że
dziś nic nie robi i jutro nic nie będzie robił - za cały rok. A z czym da się
98
porównać ta pewność, że dziś położy się spać o dziesiątej i jutro, gdyby chciał,
wstanie także o dziesiątej przeleżawszy dwanaście godzin z rzędu!
„I to ja byłem, ja?... - mówił do siebie zdumiony. - Mnie tak cieszyły rzeczy,
które w tej chwili tylko wstręt budzą?... Tyle tysięcy otacza mnie
rozradowanych biedaków, a ja, bogacz przy nich, cóż mam?... Niepokój i nudy,
nudy i niepokój... Właśnie kiedy mógłbym posiadać to, co kiedyś było moim
marzeniem, nie mam nic, bo dawne pragnienia wygasły. A tak wierzyłem w
swoje wyjątkowe szczęście!...”
W tej chwili potężny krzyk wydarł się z tłumu. Wokulski ocknął się i na
szczycie słupa zobaczył jakąś ludzką figurę.
„Aha, triumfator!” - rzekł do siebie Wokulski, ledwie trzymając się na nogach
pod naciskiem tłumu, który biegł, klaskał, wiwatował, wskazywał palcami
bohatera, pytał o jego nazwisko. Zdawało się, że zdobywcę frakowego garnituru
na rękach zaniosą do miasta, wtem - zapał ostygł. Ludzie biegli wolniej, nawet
zatrzymywali się, okrzyki cichły, wreszcie zupełnie umilkły. Chwilowy
triumfator zsunął się ze szczytu i w parę minut zapomniano o nim.
„Przestroga dla mnie?...” - szepnął Wokulski ocierając pot z czoła.
Plac i rozbawione tłumy obmierzły mu do reszty. Zawrócił do miasta.
Środkiem Alei wciąż toczyły się dorożki i powozy. W jednym Wokulski
zobaczył bladoniebieską suknię.
„Panna Izabela?..”
Serce poczęło mu bić gwałtownie.
„Nie, nie ona.”
O paręset kroków dalej spostrzegł jakąś piękną twarz kobiecą i dystyngowane
ruchy.
„Ona?... Nie. Skądżeby wreszcie ona?”
I tak szedł przez całe Aleje, plac Aleksandra, przez Nowy Świat ciągle upatrując
kogoś i ciągle doznając zawodu.
„Więc to jest moje szczęście?... Kto wie, czy śmierć jest takim złem, jak
wyobrażają sobie ludzie.”
I pierwszy raz uczuł tęsknotę do twardego, nieprzespanego snu, którego nie
niepokoiłyby żadne pragnienia, nawet żadne nadzieje.
W tym samym czasie panna Izabela, wróciwszy od ciotki do domu, prawie z
przedpokoju zawołała do panny Florentyny:
- Wiesz?... był na przyjęciu...
- Kto?
- No ten, Wokulski...
- Dlaczegoż być nie miał, skoro go zaproszono - odparła panna Florentyna.
- Ależ to zuchwalstwo... Ależ to niesłychane... i jeszcze, wyobraź sobie, ciotka
jest nim oczarowana, książę nieledwie mu się narzuca, a wszyscy chórem
uważają go za jakąś znakomitość... I ty nic na to?...
Panna Florentyna uśmiechnęła się smutnie.
99
- Znam to. Bohater sezonu. W zimie był takim pan Kazimierz, a przed
kilkunastu laty nawet... ja - dodała cicho.
- Ależ uważaj, kim on jest?... Kupiec... kupiec...
- Moja Belu - odpowiedziała panna Florentyna - pamiętam sezony, kiedy nasz
świat zachwycał się nawet cyrkowcami. Przejdzie i to.
- Boję się tego człowieka - szepnęła panna Izabela.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY:
PAMIĘTNIK STAREGO SUBIEKTA
„...Mamy tedy nowy sklep: pięć okien frontu, dwa magazyny, siedmiu
subiektów i szwajcara we drzwiach. Mamy jeszcze powóz błyszczący jak
świeżo wyglancowane buty, parę kasztanowatych koni, furmana i lokaja - w
liberii. I to wszystko spadło na nas w początkach maja, kiedy Anglia, Austria, a
nawet skołatana Turcja uzbrajały się na łeb na szyję!
- Kochany Stasiu - mówiłem do Wokulskiego - wszyscy kupcy śmieją się, że tak
dużo wydajemy w niepewnych czasach.
- Kochany Ignasiu - odpowiedział mi Wokulski - a my śmiać się będziemy ze
wszystkich kupców, kiedy nadejdą czasy pewniejsze. Dziś właśnie jest pora do
robienia interesów.
- Ależ europejska wojna - mówię - wisi na włosku. W takim razie na pewno