czeka nas bankructwo.

- Żartuj z wojny - odpowiada Staś. - Cały ten hałas uspokoi się za parę miesięcy,

a my tymczasem zdystansujemy wszystkich współzawodników.

No - i wojny nie ma. W naszym sklepie ruch jak na odpuście, do naszych

składów zwożą i wywożą towary jak do młyna, a pieniądze płyną do kas nie

gorzej od plew. Kto by Stasia nie znał, powiedziałby, że to genialny kupiec; ale

że ja go znam, więc coraz częściej pytam się: na co to wszystko?... Warum bast

du denn das getan?...

Prawda, że i mnie się w podobny sposób pytano. Czyżbym już był tak stary jak

nieboszczka Grossmutteri nie rozumiał ani ducha czasu, ani intencji ludzi

młodszych ode mnie?... Ehe! tak źle nie jest...

Pamiętam, że kiedy Ludwik Napoleon (późniejszy cesarz Napoleon III) uciekł z

więzienia w roku 1846, zakotłowało się w całej Europie. Nikt nie wiedział, co

będzie. Ale wszyscy ludzie rozsądni przygotowywali się do czegoś, a wuj

Raczek (pan Raczek ożenił się z moją ciotką) ciągle powtarzał:

- Mówiłem, że Bonapart wypłynie i piwa im nawarzy! Cała bieda w tym, że ja

coś nie zdużam na nogi.

Rok 1846 i 1847 upłynęły w wielkim rozgardiaszu. Ukazywały się coraz to

jakieś pisemka, a znikali ludzie. Nieraz i ja myślałem: czy już nie pora wytknąć

głowę na szerszy świat? A kiedy mnie ogarnęły wątpliwości i niepokoje, po

100

zamknięciu sklepu szedłem do wuja Raczka i opowiadałem, co mnie trapi,

prosząc, ażeby poradził mi jak ojciec.

- Wiesz co - odpowiadał wuj uderzając się pięścią w chore kolano - poradzę ci

jak ojciec. Chcesz, mówię ci... to idź, a nie chcesz, mówię ci... to zostań...

Dopiero w lutym roku 1848, kiedy Ludwik Napoleon już był w Paryżu, ukazał

mi się jednej nocy nieboszczyk ojciec, tak, jak widziałem go w trumnie. Surdut

zapięty pod szyję, kolczyk w uchu, wąs wyszwarcowany (zrobił mu to pan

Domański, ażeby ojciec byle jako nie wystąpił na boskim sądzie). Stanął we

drzwiach mojej izdebki we front i rzekł tylko te słowa:

- Pamiętaj, wisusie, czegom cię uczył!...

„Sen mara - Bóg wiara”, myślałem przez kilka dni. Ale już sklep mi obrzydł.

Nawet do śp. Małgosi Pfeifer straciłem skłonność i ciasno zrobiło mi się na

Podwalu tak, żem nie mógł wytrzymać. Poszedłem znowu do wuja Raczka po

radę.

Pamiętam, leżał akurat w łóżku nakryty pierzyną mojej ciotki i pił gorące ziółka

na poty. Gdy mu zaś opowiedziałem cały interes, rzekł:

- Wiesz co, poradzę ci jak ojciec. Chcesz - idź, nie chcesz - zostań. Ale ja,

gdyby nie podłe moje nogi, dawno bym już był za granicą. Bo i twoja ciotka,

mówię ci - tu zniżył głos - tak okrutnie miele jęzorem, że wolałbym, mówię ci,

słuchać baterii austriackich armat aniżeli jej trajkotu. Co mi pomoże

smarowaniem, to mi zepsuje gadaniem...A maszże pieniądze? - spytał po chwili.

- Znajdę z kilkaset złotych.

Wuj Raczek kazał zamknąć drzwi mieszkania (ciotki w domu nie było) i

sięgnąwszy pod poduszkę wydobył stamtąd klucz.

- Naści - rzekł - otwórz ten kufer skórą obity. Będzie tam na prawo skrzyneczka,

a w niej kieska. Podaj mi ją...

Wydobyłem kieskę grubą i ciężką. Wuj Raczek wziął ją do ręki i wzdychając

odliczył piętnaście półimperiałów.

- Weź te pieniądze - mówił - na drogę i jeżeli masz jechać, to jedź... Dałbym ci

więcej, ale może i na mnie przyjść pora... Zresztą trzeba zostawić coś babie,

żeby sobie w razie wypadku znalazła drugiego męża...

Pożegnaliśmy się płacząc. Wuj aż dźwignął się na łóżku i odwróciwszy mnie

twarzą do świecy, szepnął:

- Niech ci się jeszcze przypatrzę... Bo to, mówię ci, z tego balu nie każdy

wraca... Wreszcie i ja sam jużem człek niedzisiejszy, a humory, mówię ci,

zabijają prawie tak jak kule...

Wróciwszy do sklepu, mimo spóźnionej pory, rozmówiłem się z Janem

Minclem dziękując mu za obowiązek i opiekę. Ponieważ od roku już gadaliśmy

o tych rzeczach, a on zawsze zachęcał mnie, ażebym szedł bić Niemców, więc

zdawało mi się, że mój zamiar zrobi mu wielką przyjemność. Tymczasem

Mincel jakoś posmutniał. Na drugi dzień wypłacił mi pieniądze, które miałem u

niego, dał nawet gratyfikację, obiecał opiekować się pościelą i kufrem, na

101

wypadek gdybym kiedy wrócił. Ale zwykła wojowniczość opuściła go i ani razu

nie powtórzył swego ulubionego wykrzyknika:

- Ehej!... dałbym ja Szwabom, żebym tak nie miał sklepu...

Gdy zaś około dziesiątej wieczór, ubrany w półkożuszek i grube buty,

uściskawszy go wziąłem za klamkę, ażeby opuścić izbę, w której tyle lat

przemieszkaliśmy razem, coś dziwnego stało się z Janem. Nagle zerwał się z

krzesła i rozkrzyżowawszy ręce krzyknął:

- Świnia!... gdzie ty idziesz?...

A potem rzucił się na moje łóżko szlochając jak dzieciak.

Uciekłem. W sieni słabo oświetlonej olejnym kagankiem ktoś zastąpił mi drogę.

Ażem drgnął. Był to August Katz, odziany jak wypadało na marcową podróż.

- Co ty tu robisz. Auguście? - spytałem.

- Czekam na ciebie.

Myślałem, że chce mnie odprowadzić; więc poszliśmy na plac Grzybowski w

milczeniu, bo Katz nigdy nic nie mówił. Fura żydowska, którą miałem jechać,

była już gotowa. Ucałowałem Katza, on mnie także. Wsiadłem... on za mną...

- Jedziemy razem - rzekł.

A potem, kiedy byliśmy już za Miłosną, dodał:

- Twardo i trzęsie, spać nie można.

Wspólna podróż trwała niespodziewanie długo, bo aż do października 1849

roku, pamiętasz, Katz, niezapomniany przyjacielu? Pamiętasz te długie marsze

na spiekocie, kiedy nieraz piliśmy wodę z kałuży; albo ten pochód przez bagno,

w którym zamoczyliśmy ładunki ; albo te noclegi w lasach i na polach, kiedy

jeden drugiemu spychał głowę z tornistra i ukradkiem ściągał płaszcz służący za

wspólną kołdrę?... A pamiętasz tarte kartofle ze słoniną, które ugotowaliśmy we

czterech w sekrecie przed całym oddziałem? Tylem razy jadał od tej pory

kartofle, ale żadne nie smakowały mi tak jak wówczas. Jeszcze dziś czuję ich

zapach, ciepło pary buchającej z garnka i widzę ciebie, Katz, jak dla nietracenia

czasu mówiłeś pacierz, jadłeś kartofle i zapalałeś fajkę u ogniska.

Ej! Katz, jeżeli w niebie nie ma węgierskiej piechoty i tartych kartofli,

niepotrzebnieś się tam pospieszył.

A pamiętasz jeneralną bitwę, do której zawsze wzdychaliśmy odpoczywając po

partyzanckiej strzelaninie? Ja bo nawet w grobie jej nie zapomnę, a jeżeli kiedyś

zapyta mnie Pan Bóg, po com żył na świecie?... po to - odpowiem - ażeby trafić

na jeden taki dzień. Ty tylko rozumiesz mnie, Katz, bośmy to obaj widzieli. A

niby na razie wydawało się - nic.

Na półtorej doby przedtem skupiła się nasza brygada pod jakąś wsią węgierską,

której nazwy nie pamiętam. Fetowali nas aż miło. W winie, co prawda nie

osobliwszym, można się było myć, a wieprzowina i papryka już nam tak

zbrzydły, że człowiek nie wziąłby do ust tego paskudztwa, gdyby, rozumie się,

miał co innego. A jaka muzyka, a jakie dziewuchy!... Cyganie doskonale grają, a

każda Węgierka istny proch. Kręciło się ich, bestyjek, wszystkiego ze

102

dwadzieścia, a jednak zrobiło się tak gorąco że nasi zakłuli i zarąbali trzech

chłopów, a chłopi zabili nam drągami huzara.

I Bóg wie czym skończyłaby się tak pięknie rozpoczęta zabawa, gdyby w chwili

największego tumultu nie zajechał do sztabu szlachcic czwórką koni okrytych

pianą. W kilka minut później rozeszła się po wojsku wieść, że w pobliżu

znajdują się wielkie masy Austriaków. Zatrąbiono do porządku, tumult ucichł,

Węgierki znikły, a w szeregach zaczęto szeptać o jeneralnej bitwie.

- Nareszcie!... - powiedziałeś do mnie.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: