kochaneczku. Bardzo jestem kontent, że ty od dziadusia nauczyłeś się układać

szarady. Ale żebyś ty jeszcze nauczył się oszczędności, to ja tobie na te kortowe

odzienie posyłam tylko cztery ruble. A jak ty się będziesz dobrze uczył, to ja

tobie po wakacje sprawie takie szarade:

163

Pierwsze znaczy po niemiecku usta, drugie godzina.

Wszystkie kupuje się dziecku - jak do gimnazje chodzić zaczyna.

To znaczy: mundur ; pan od razu zgadł, panie Wokulski?

- Więc i cała pańska rodzina bawi się szaradami? - wtrącił Wokulski.

- Nie tylko moja - odpowiedział Szlangbaum. - U nas, panie, niby u Żydów, jak

się młodzi zejdą, to oni nie zajmują się, jak u państwo, tańcami,

komplementami, ubiorami, głupstwami, ale oni albo robią rachunki, albo

oglądają uczone książki, jeden przed drugim zdaje egzamin albo rozwiązują

sobie szarady, rebusy, szachowe zadanie. U nas ciągle jest zajęty rozum i

dlatego Żydzi mają rozum, i dlatego, niech się pan nie obrazi, oni cały świat

zawojują. U państwa wszystko się robi przez te sercowe gorączke i przez wojne,

a u nas tylko przez mądrość i cierpliwość,

Ostatnie wyrazy uderzyły Wokulskiego. On przecież zdobywał pannę Izabelę

mądrością i cierpliwością... Jakaś otucha wstąpiła mu w serce, przestał wahać

się i nagle rzekł:

- Mam do pana prośbę, panie Szlangbaum...

- Pańskie prośbe tyle znaczy dla mnie co rozkaz, panie Wokulski.

- Chcę kupić dom Łęckiego...

- Znam go. On pójdzie za sześćdziesiąt parę tysięcy.

- Chcę, żeby poszedł za dziewięćdziesiąt tysięcy, i potrzebuję kogoś, kto by

licytował do tej sumy.

Żyd szeroko otworzył oczy.

- Jak to?... Pan chce zapłacić drożej o trzydzieści tysięcy rubli?... spytał.

- Tak.

- Przepraszam, ale nie rozumiem. Bo żeby panu dom sprzedawali, a Łęcki chciał

jego kupić, wtedy pan miałby interes podbijać cenę. Ale jak pan kupuje, to pan

ma interes zniżyć wartość...

- Mam interes zapłacić drożej.

Starzec potrząsnął głową i odezwał się po chwili:

- Żebym ja pana nie znał, tobym myślał, że pan robi zły interes; ale że ja pana

znam, więc ja sobie myślę, co pan robi... dziwny interes. Nie tylko pan zakopuje

w mury gotówkę i traci na tym z dziesięć procentów rocznie, ale jeszcze chce

pan zapłacić trzydzieści tysięcy rubli więcej..: Panie Wokulski - dodał biorąc go

za rękę - nie zrób pan takie głupstwo. Ja pana proszę... Stary Szlangbaum pana

prosi...

- Wierz mi pan, że dobrze na tym wyjdę...

Żyd nagle podniósł palec do czoła. Błysnęły mu oczy i zęby białe jak perły.

- Ha! Ha!... - zaśmiał się. - Nu, jaki ja już stary jestem, żem od razu tego nie

pomiarkował. Pan panu Łęckiemu da trzydzieści tysięcy rubli... a on panu ułatwi

interes może na sto tysięcy rubli... Git!... Ja panu dam licytanta, co on za

piętnaście rubelków podbije cenę domu. Bardzo porządny pan, katolik, tylko

jemu nie można dawać wadium do ręki... Ja panu dam jeszcze jakie

dystyngowane dame, co także za dziesięć rubelków będzie podbijać... Ja mogę

164

dać jeszcze z parę Żydki, po pięć rubelków... Zrobi się taka licytacja, co pan

może zapłacić za ten dom choćby sto pięćdziesiąt tysięcy i nikt nie zmiarkuje,

jaki jest interes...

Wokulskiemu było trochę przykro.

- W każdym razie sprawa zostaje między nami - rzekł.

- Panie Wokulski - odparł Żyd uroczyście - ja myślę, że pan nie potrzebował to

powiedzieć. Pański sekret to mój sekret. Pan ujął się za mój Henryczek, pan nie

prześladuje Żydów...

Pożegnali się i Wokulski wrócił do swego mieszkania. Tam zastał już

Maruszewicza, z którym pojechał do rajtszuli obejrzeć kupioną klacz.

Rajtszula składała się z dwu połączonych ze sobą budynków, tworzących jedną

całość w formie szlify. W części okrągłej mieścił się maneż, w prostokątnej

stajnie.

W chwili gdy Wokulski z Maruszewiczem weszli tam, odbywała się lekcja

konnej jazdy. Czterech panów i jedna dama jeździli, koń za koniem, wzdłuż

ścian maneżu; na środku stał dyrektor zakładu, mężczyzna z miną wojskową, w

granatowej kurtce, białych obcisłych spodniach i wysokich butach z ostrogami.

Był to pan Miller ; komenderował jeźdźcami pomagając sobie w tej czynności

długim batem, którym od czasu do czasu podcinał źle manewrującego konia,

przy czym krzywił się jeździec. Wokulski zauważył naprędce, że jeden z panów,

który jeździł bez strzemion, trzymając prawą rękę za plecami, ma minę łobuza,

że drugi z nich pragnie zająć na koniu stanowisko środkujące między szyją a

zadem, a czwarty wygląda tak, jakby w każdej chwili usiłował zsiąść z konia i

już do końca życia nie ćwiczyć się w ekwitacji. Tylko dama w amazonce

jeździła śmiało i zręcznie, co Wokulskiemu nasunęło myśl, że na świecie nie ma

dla kobiet pozycji ani niewygodnej, ani niebezpiecznej.

Maruszewicz zapoznał swego towarzysza z dyrektorem.

- Właśnie czekałem na panów i natychmiast służę. Panie Szulc!...

Wbiegł pan Szulc, młody blondyn, odziany również w granatową kurtkę, lecz

jeszcze wyższe buty i obciślejsze spodnie. Z wojskowym ukłonem wziął do ręki

symbol dyrekrorskiej władzy i zanim Wokulski opuścił maneż, przekonał się, że

Szulc mimo młodego wieku energiczniej włada batem aniżeli sam dyrektor.

Drugi bowiem pan aż syknął, a czwarty rozpoczął formalną kłótnię.

- Pan - rzekł dyrektor do Wokulskiego - przyjmuje klacz barona ze wszelkimi

przynależnościami : siodłami, derami i tam dalej?...

- Naturalnie.

- W takim razie mam u pana sześćdziesiąt rubli za stajnię, której pan

Krzeszowski nie opłacił.

- Trudna rada.

Weszli do stajenki widnej jak pokój, nawet ozdobionej dywanami, niezbyt

zresztą cennymi. Żłób był nowy i pełny, drabina toż samo, na podłodze leżała

świeża słoma. Pomimo to bystre oko dyrektora dojrzało jakąś niestosowność,

krzyknął bowiem:

165

- Cóż to za porządek. panie Ksawery, do stu par diabłów!... Czy i w pańskiej

sypialni konserwują się takie rzeczy?

Drugi pomocnik dyrektora ukazał się tylko na chwilę. Spojrzał, zniknął i z

korytarza zawołał:

- Wojciech!... do stu tysięcy diabłów... Zaraz mi zrób porządek, bo ci to

wszystko każę położyć na stole...

- Szczepan!... cholero jakiś... - odezwał się trzeci głos za przepierzeniem. - Jak

mi jeszcze raz, pieskie nasienie, tak stajnię zostawisz, to ci każę zbierać

zębami...

Jednocześnie rozległo się kilka tępych uderzeń, jakby ktoś pochwycił kogoś

drugiego za głowę i uderzał nią o ścianę. Niebawem zaś przez okno stajni

zobaczył Wokulski młodzieńca z metalowymi guzikami przy kurtce, który

wybiegł na podwórze po miotłę i znalazłszy takową, mimochodem zwalił przez

łeb gapiącego się Żydka. Jako przyrodnik, podziwiał Wokulski tę nową formę

prawa zachowania siły, gdzie gniew dyrektora w tak szczególny sposób

zawędrował aż do istoty znajdującej się poza rajtszulą.

Tymczasem dyrektor kazał wyprowadzić klacz na korytarz. Było to piękne

zwierzę na cienkich nóżkach, z małą główką i oczyma, z których przeglądał

dowcip i rzewność. Klaczka w przechodzie zwróciła się do Wokulskiego

wąchając go i chrapiąc, jakby w nim odgadła pana.

- Już pana poznała - rzekł dyrektor. - Niech jej pan da cukru... Piękna klacz!...

To mówiąc wydobył z kieszeni kawałek brudnej substancji, nieco zalatującej

tytuniem. Wokulski podał to klaczy, która bez namysłu zjadła.

- Zakładam się o pięćdziesiąt rubli, że wygra! - zawołał dyrektor. - Trzyma pan?

- Owszem - odpowiedział Wokulski.

- Wygra niezawodnie. Dam doskonałego dżokeja, a ten poprowadzi ją według

mojej instrukcji. Ale gdyby została przy baronie Krzeszowskim, niech mnie


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: