piorun trzaśnie, przywlokłaby się trzecia do mety. Zresztą nawet nie trzymałbym

jej na stajni...

- Dyrektor jeszcze nie może uspokoić się - wtrącił ze słodkim uśmiechem

Maruszewicz.

- Uspokoić się!... - krzyknął dyrektor czerwieniejąc z gniewu.- No, niech pan

Wokulski osądzi, czy mogę nadal utrzymywać stosunki z człowiekiem, który

opowiadał, że ja sprzedałem w Lubelskie konia, co miał koler!... Takich rzeczy -

wołał, coraz mocniej podnosząc głos - nie zapomina się, panie Maruszewicz. I

gdyby hrabia nie załagodził afery, pan Krzeszowski miałby dziś kulę w udzie...

Ja sprzedałem konia, co miał koler!... Żebym miał zapłacić od siebie sto rubli,

klacz wygra... Żeby miała paść... Przekona się pan baron... Koń miał koler!...

Ha! Ha! Ha!... - wybuchnął demonicznym śmiechem dyrektor.

Po obejrzeniu klaczy panowie udali się do kancelarii, gdzie Wokulski

uregulował należne rachunki przysięgając sobie nie mówić o żadnym koniu, że

ma koler. Na pożegnanie zaś odezwał się:

- Czy nie mógłbym, dyrektorze, wprowadzić tę klacz na wyścigi bezimiennie?

166

- Zrobi się.

- Ale...

- O! niech pan będzie spokojny - odparł dyrektor ściskając go za rękę. - Dla

dżentelmena dyskrecja jest pierwszą cnotą. Spodziewam się, że i pan

Maruszewicz...

- O!... - potwierdził Maruszewicz trzęsąc głową i ręką w taki sposób, że o

tajemnicy pogrzebanej w jego piersiach nic można było wątpić.

Wracając obok maneżu Wokulski znowu usłyszał trzaśnięcie batem, po którym

czwarty pan znowu rozpoczął kłótnię z zastępcą dyrektora.

- To jest niedelikatność, mój panie!... - krzyczał czwarty.- Odzienie mi popęka...

- Wytrzyma - odparł flegmatycznie pan Szulc trzaskając batem w kierunku

drugiego pana.

Wokulski opuścił rajtszulę.

Gdy, pożegnawszy się z Maruszewiczem, siadał w dorożkę, przyszła mu

szczególna myśl do głowy:

„Jeżeli ta klacz wygra, to panna Izabela pokocha mnie...”

I nagle zawrócił się; jeszcze przed chwilą obojętne zwierzę stało mu się

sympatycznym i interesującym.

Wchodząc powtórnie do stajenki usłyszał znowu charakterystyczny łoskot

głowy ludzkiej uderzanej o ścianę. Jakoż istotnie z sąsiedniego przedziału

wybiegł mocno zarumieniony chłopak stajenny, Szczepan, z włosami ułożonymi

w taki wicherek, jakby mu dopiero co wyjęto z nich rękę, a zaraz po nim ukazał

się i furman, Wojciech, który ocierał o kurtkę nieco zatłuszczone palce.

Wokulski dał starszemu trzy ruble, młodszemu rubla i obiecał im na przyszłość

gratyfikacje, byle tylko klaczka nie miała krzywdy.

- Będę jej, panie, doglądał lepiej niż własnej żony - odpowiedział Wojciech z

niskim ukłonem. - Ale i stary jej nie skrzywdzi, owszem... Na wyścigu, panie,

pójdzie kobyłka jak szkło...

Wokulski wszedł do stajenki i z kwadrans przypatrywał się klaczy. Niepokoiły

go jej delikatne nóżki i sam drżał na widok dreszczów przebiegających jej

aksamitną skórę, myślał bowiem, że może zachorować. Potem objął ją za szyję,

a gdy oparła mu na ramieniu główkę, całował ją i szeptał:

- Gdybyś ty wiedziała, co od ciebie zależy!... gdybyś wiedziała...

Odtąd po parę razy na dzień jeździł do maneżu, karmił klacz cukrem i pieścił się

z nią. Czuł, że w jego realnym umyśle zaczyna kiełkować coś jakby przesąd.

Uważał to za dobrą wróżbę, gdy klacz witała go wesoło, lecz gdy była smutna,

niepokój poruszał mu serce. Już bowiem jadąc do maneżu mówił sobie: „Jeżeli

zastanę ją wesołą, to mnie panna Izabela pokocha.”

Niekiedy budził się w nim rozsądek; wówczas opanowywał go gniew i pogarda

dla samego siebie.

„Cóż to - myślał - czy moje życie ma zależeć od kaprysu jednej kobiety?... Czy

nie znajdę stu innych?... Alboż pani Meliton nie obiecywała, że mnie zapozna z

trzema, z czterema równie pięknymi?... Raz, do licha, muszę się ocknąć!...”

167

Ale zamiast ocknąć się, coraz głębiej zapadał w opętanie. Zdawało mu się w

chwilach świadomości, że na ziemi jeszcze chyba istnieją czarodzieje i że jeden

z nich rzucił na niego klątwę. Wtedy mówił z trwogą:

„Ja nie jestem ten sam... Ja robię się jakimś innym człowiekiem... Zdaje mi się,

że mi ktoś zamienił duszę!...”

Chwilami znowu zabierał w nim głos przyrodnik i psycholog:

„Oto - szeptał mu gdzieś w głębi mózgu - oto jak mści się natura za pogwałcenie

jej praw. Za młodu lekceważyłeś serce, drwiłeś z miłości, sprzedałeś się na

męża starej kobiecie, a teraz masz!... Przez długie lata oszczędzany kapitał

uczuć zwraca ci się dziś z procentem...”

.,Dobrze to - myślał - ale w takim razie powinienem zostać rozpustnikiem;

dlaczegóż więc myślę o niej jednej?”

„Licho wie - odpowiadał oponent. - Może właśnie ta kobieta najlepiej nadaje się

do ciebie. Może naprawdę, jak mówi legenda, dusze wasze stanowiły kiedyś,

przed wiekami, jedną całość...”

„Więc i ona powinna by mnie kochać... - mówił Wokulski. A potem dodawał: -

Jeżeli klacz wygra na wyścigach, będzie to znakiem, że mnie panna Izabela

pokocha... Ach! stary głupcze, wariacie, do czego ty dochodzisz?...”

Na parę dni przed wyścigami złożył mu w mieszkaniu wizytę hrabia-Anglik, z

którym zaznajomił się podczas sesji u księcia.

Po zwykłym powitaniu hrabia usiadł sztywnie na krześle i rzekł:

- Z wizytą i z interesem - t e k!...Czy wolno?...

- Służę hrabiemu.

- Baron Krzeszowski - ciągnął hrabia - którego klacz nabył pan, zresztą

najzupełniej prawidłowo - t e k - ośmiela się najuprzejmiej prosić pana o

ustąpienie mu jej. Cena nie stanowi nic... Baron porobił duże zakłady...

Proponuje tysiąc dwieście rubli...

Wokulskiemu zrobiło się zimno; gdyby sprzedał klacz; panna Izabela mogłaby

nim pogardzić.

- A jeżeli i ja mam moje widoki na tę klacz, panie hrabio? odparł.

- W takim razie pan ma słuszne pierwszeństwo, tek - wycedził hrabia.

- Zdecydował pan kwestię - rzekł Wokulski z ukłonem.

- Czy tek?... Bardzo żałuję barona, ale pańskie prawa są lepsze.

Wstał z krzesła jak automat na sprężynach pożegnawszy się dodał :

- Kiedyż do rejenta, drogi panie, z naszą spółką?... Namyśliwszy się przystępuję

z pięćdziesięcioma tysiącami rubli... Tek.

- To już zależy od panów.

- Bardzo pragnąłbym widzieć ten kraj kwitnącym i dlatego, panie Wokulski,

posiada pan całą moją sympatię i szacunek, tek, bez względu na zmartwienie,

jakie pan robi baronowi. Tek, był pewnym, że mu pan ustąpi konia...

- Nie mogę.

- Pojmuję pana - zakończył hrabia. - Szlachcic, choćby się odział w skórę

przemysłowca, musi wyleźć z niej przy lada okazji. Pan zaś, proszę mi

168

wybaczyć śmiałość, jesteś przede wszystkim szlachcicem, i to w angielskiej

edycji, jakim każdy z nas być powinien.

Mocno uścisnął mu rękę i wyszedł. Wokulski przyznawał w duszy, że ten

oryginał, udający marionetkę, ma jednak dużo sympatycznych przymiotów.

„Tak - szepnął - z tymi panami przyjemniej żyć aniżeli z kupcami. Oni są

naprawdę ulepieni z innej gliny...”

A potem dodał:

„I dziwić się, że panna Izabela pogardza takim jak ja, wychowawszy się wśród

takich jak oni... No, ale co oni robią na świecie i dla świata?... Szanują ludzi,

którzy mogą dać piętnasty procent od ich kapitałów... To jeszcze nie zasługa.”

„Tam do licha! - mruknął strzelając z palców - a skąd oni wiedzą, że ja kupiłem

klacz?... Bagatela!... przecież kupiłem ją od pani Krzeszowskiej za

pośrednictwem Maruszewicza... Zresztą za często bywam w maneżu, wie o

mnie cała służba... Eh! zaczynam już palić głupstwa, jestem nieostrożny... Nie

podobał mi się ten Maruszewicz...”

ROZDZIAŁ TRZYNASTY:


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: