WIELKOPAŃSKIE ZABAWY

Nareszcie nadszedł dzień wyścigów, pogodny, ale nie gorący; właśnie jak

potrzeba. Wokulski zerwał się o piątej i natychmiast pojechał odwiedzić swoją

klacz. Przyjęła go dość obojętnie, ale była zdrowa, a pan Miller pełen otuchy:

- Co?... - śmiał się trącając Wokulskiego w ramię. - Palisz się pan, co?... Ocknął

się w panu sportsmen!... My, panie, przez cały czas wyścigów jesteśmy w

gorączce. Nasz zakładzik o pięćdziesiąt rubli stoi, co?... Jakbym je miął w

kieszeni; mógłbyś je pan natychmiast zapłacić.

- Zapłacę z największą przyjemnością - odparł Wokulski i myślał: „Czy klacz

wygra?... czy go panna Izabela kiedy pokocha? czy się coś nie stanie?... A jeżeli

klacz złamie nogę!...”

Ranne godziny wlokły mu się, jakby do nich zaprzężono woły. Wokulski na

chwilę tylko wpadł do sklepu, przy obiedzie nie mógł jeść, potem poszedł do

Saskiego Ogrodu ciągle myśląc: „Czy klacz wygra i czy go panna Izabela

pokocha?...” Przemógł się jednak i wyjechał z domu dopiero około piątej.

W Alejach Ujazdowskich był już taki natłok powozów i dorożek, że miejscami

należało jechać stępa, przy rogatce zaś utworzył się formalny zator i musiał

czekać z kwadrans, pożerany niecierpliwością, zanim ostatecznie powóz jego

wydostał się na mokotowskie pola. Na skręcie drogi Wokulski wychylił się i

przez mgłę żółtawego kurzu, który gęsto osiadał mu twarz i odzienie,

przypatrywał się wyścigowemu polu. Plac wydawał mu się dzisiaj

nieskończenie wielkim i przykrym, jakby nad nim unosiło się widmo

niepewności Z daleka przed sobą widział długi sznur ludzi uszykowanych w

półkole, które ciągle zwiększało się dopływającymi gromadami.

169

Nareszcie dojechał na miejsce i znowu upłynęło z dziesięć minut, nim służący

powrócił z kasy z biletem. Dokoła powozu tłoczyła się ciżba bezpłatnych

widzów i huczał gwar tysiąca głosów, a Wokulskiemu zdawało się, że wszyscy

mówią tylko o jego klaczy i drwią z kupca, który bawi się w wyścigi.

Nareszcie powóz puszczono wewnątrz toru. Wokulski zeskoczył na ziemię i

pobiegł do swej klaczy usiłując zachować powierzchowność obojętnego widza.

Po długim szukaniu znalazł ją na środku wyścigowego placu, a przy niej panów

Millera i Szulca tudzież dżokeja z wielkim cygarem w ustach, w czapce żółtej z

niebieskim i w paltocie narzuconym na ramiona. Jego klacz wobec ogromnego

placu i niezliczonych tłumów wydała mu się tak małą i mizerną, że

zdesperowany chciał wszystko rzucić i wracać do domu. Ale panowie Miller i

Szulc mieli fizjognomie jaśniejące nadzieją.

- Nareszcie jest pan - zawołał dyrektor maneżu i wskazując oczyma na dżokeja

dodał: - Zapoznam panów: pan Yung, najznakomitszy w kraju dżokej - pan

Wokulski.

Dżokej podniósł dwa palce do żółto-niebieskiej czapki, a wyjąwszy drugą ręką

cygaro z ust plunął przez zęby.

Wokulski przyznał w duchu, że tak chudego i tak małego człowieka jeszcze w

życiu nie widział. Zauważył przy tym, że dżokej ogląda go jak konia: ode łba do

pęcin, i wykonywa krzywymi nogami ruchy, jakby miał zamiar wsiąść i

przejechać się na nim.

- Niechże pan powie, panie Yung, czy nie wygramy? - spytał dyrektor.

- Och! - odpowiedział dżokej.

- Tamte dwa konie są niezłe, ale nasza klacz znakomita - mówił dyrektor.

- Och! - potwierdził dżokej.

Wokulski odprowadził go na stronę i rzekł:

- Jeżeli wygramy, będę panu winien pięćdziesiąt rubli ponad umowę.

- Och! - odparł dżokej, a przypatrzywszy się Wokulskiemu dodał:

- Pan jest czysty krew sportsmen, ale jeszcze pan trochu gorączkuje. Na przyszły

rok będzie spokojniejszy.

Znowu plunął na długość konia i poszedł w stronę trybuny, a Wokulski,

pożegnawszy panów Millera i Szulca, popieściwszy klaczkę, wrócił do swego

powozu.

Teraz zaczął szukać panny Izabeli.

Obszedł długi łańcuch powozów ustawionych wzdłuż toru, przypatrywał się

koniom, służbie, zaglądał pod parasolki damom, ale panny Izabeli nie dostrzegł.,

„Może nie przyjedzie?” - szepnął i zdawało mu się, że cały ten plac napełniony

ludźmi zapada wraz z nim pod ziemię. Miał też po co wyrzucać tyle pieniędzy,

jeżeli jej tu nie będzie! A może pani Meliton, stara intrygantka, okłamała go na

spółkę z Maruszewiczem?...

Wszedł na schodki wiodące do trybuny sędziów i oglądał się na wszystkie

strony. Na próżno. Gdy schodził stamtąd, zatamowali mu drogę dwaj tyłem

170

stojący panowie, z których jeden, wysoki, z wszelkimi cechami sportsmena,

mówił podniesionym głosem:

- Czytając od dziesięciu lat, jak łają nas za zbytki, już chciałem poprawić się i

sprzedać stajnię. Tymczasem widzę, że człowiek, który wczoraj dorobił się

majątku, dziś puszcza konia na wyścigach... Ha! myślę, toście wy takie

ptaszki?... Nas moralizujecie, a gdy się uda, robicie to samo?.. Otóż nie

poprawię się, nie sprzedam stajni, nie...

Jego towarzysz spostrzegłszy Wokulskiego trącił mówcę, który nagle urwał.

Korzystając z chwili Wokulski chciał ich minąć, ale wysoki pan zatrzymał go.

- Przepraszam - odezwał się dotykając kapelusza - że ośmieliłem się robić tego

rodzaju uwagi... Jestem Wrzesiński... . - Z przyjemnością słuchałem ich -

odpowiedział z uśmiechem Wokulski - ponieważ w duchu mówię sobie to samo.

Zresztą - staję na wyścigach pierwszy i ostatni raz w życiu.

Podali sobie ręce z wysokim sportsmenem, który gdy Wokulski odsunął się na

parę kroków, mruknął:

- Dziarski chłop...

Teraz dopiero Wokulski kupił program i z uczuciem jakby wstydu czytał, że w

trzeciej gonitwie biega klacz Sułtanka po Alim i Klarze, należąca do X. X.,

jeżdżona przez dżokeja Yunga w żółtej kurtce z niebieskimi rękawami. Nagroda

trzysta rubli; koń wygrywający ma być na miejscu sprzedany.

„Oszalałem!” - mruknął Wokulski dążąc w stronę galerii. Myślał, że chyba tam

jest panna Izabela, i projektował, że natychmiast wróci do domu, jeżeli jej nie

znajdzie.

Opanował go pesymizm. Kobiety wydawały mu się brzydkimi, ich barwne

stroje dzikimi, ich kokieteria wstrętną. Mężczyźni byli głupi, tłum ordynaryjny,

muzyka wrzaskliwa. Wchodząc na galerię śmiał się z jej skrzypiących schodów

i starych ścian, na których było widać ślady deszczowych zacieków. Znajomi

kłaniali mu się, kobiety uśmiechały się do niego, tu i owdzie szeptano: „Patrz!

patrz!...” Ale on nie uważał. Stanął na najwyższej ławie galerii i ponad pstrym a

huczącym tłumem patrzył przez lornetę na drogę, aż hen pod rogatkę, widząc

tylko kłęby żółtego kurzu.

„Co te galerie robią przez cały rok?” - myślał. I przywidziało mu się, że na

próchniejących ławach zasiadają tu co noc wszyscy zmarli bankruci, pokutujące

kokoty, wszelkiego stanu próżniacy i utracjusze, których wypędzono nawet z

piekła, i przy smutnym blasku gwiazd przypatrują się wyścigom szkieletów

koni, które poginęły na tym torze. Zdawało mu się, że nawet w tej chwili widzi

przed sobą zbutwiałe stroje i czuje zapach stęchlizny.

Zbudził go okrzyk tłumu, dzwonek i brawo... To odbył się pierwszy wyścig.

Nagle spojrzał na tor i zobaczył wjeżdżający do szranków powóz hrabiny.

Siedziały hrabina z prezesową, a na przodzie pan Łęcki z córką.

Wokulski sam nie wiedział, kiedy zbiegł z galerii i kiedy wszedł do koła. Kogoś

potrącił, ktoś pytał go o bilet... Pędził prosto przed siebie i od razu wpadł na

powóz. Lokaj hrabiny ukłonił mu się z kozła, a pan Łęcki zawołał:

171

- Otóż i pan Wokulski!...

Wokulski przywitał się z paniami, przy czym prezesowa znacząco ścisnęła go za

rękę, a pan Łęcki spytał:


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: