aforyzmu: „Pokaż mi twoje włosy, a powiem ci, kim jesteś.”

Gdy Wokulski wszedł do jego pokoju i zmęczony upadł na kanapę, doktór

zaczął:

- Co to za profany z tych korektorów... Mam tu paręset cyfr o trzech znakach

dziesiętnych i wyobraź sobie, połowa jest błędna... Oni myślą, że jakaś tysiączna

albo nawet setna część milimetra nic nie znaczy, a nie wiedzą, laiki, że tam

właśnie mieści się cały sens. Niech mnie diabli porwą, jeżeli w Polsce byłoby

możliwym nie tylko wynalezienie, ale nawet drukowanie tablic

logarytmicznych. Dobry Polak poci się już przy drugiej cyfrze dziesiętnej, przy

piątej dostaje gorączki, a przy siódmej zabija go apopleksja... Cóż u ciebie

słychać?

- Mam pojedynek - odparł Wokulski.

Doktór zerwał się z fotelu i tak prędko przybiegł do kanapy, że rozrzucone poły

szlafroka robiły go podobnym do nietoperza.

- Co?... pojedynek?! - krzyknął z błyszczącymi oczyma. - I może myślisz, że

pojadę z tobą w roli lekarza?... - Będę patrzył, jak dwu dudków strzela sobie we

łby, i może jeszcze będę musiał którego z nich opatrywać?... Ani myślę mieszać

się do tych błazeństw!... - wrzeszczał chwytając się za głowę. - Zresztą nie

jestem chirurgiem i od dawna pożegnałem się z medycyną...

- Toteż nie będziesz lekarzem, tylko sekundantem.

- A... to co innego - odparł doktór bez zająknienia. - Z kimże?...

- Z baronem Krzeszowskim.

- Dobrze strzela! - mruknął doktór wysuwając dolną wargę.- O cóż to?

- Potrącił mnie na wyścigach.

- Na wyści...?. - A cóżeś ty robił na wyścigach?...

- Puszczałem konia i nawet wziąłem nagrodę.

Szuman -uderzył się ręką w tył głowy i nagle rozsunąwszy Wokulskiemu jedną i

drugą powiekę zaczął mu pilnie badać oczy.

- Myślisz, żem zwariował? - spytał go Wokulski.

- Jeszcze nie. Czy to - dodał po chwili - ma być żart, czy serio?

- Zupełnie serio. Nie chcę absolutnie żadnych układów i proszę o ostre warunki.

Doktór wrócił do swego biurka, usiadł, oparł brodę na ręku i rzekł po namyśle:

- Spódnica, co?... Nawet koguty biją się tylko...

- Szuman... strzeż się!... - przerwał mu Wokulski zduszonym głosem, prostując

się na kanapie.

Doktór znowu przypatrzył mu się badawczo.

- Więc już tak?... - mruknął. - Dobrze. Będę twoim sekundantem. Masz rozbić

łeb, rozbij go przy mnie; może ci co pomogę...

- Przyślę ci tu zaraz Rzeckiego - odezwał się Wokulski ściskając go za rękę.

175

Od doktora udał się do swego sklepu, krótko rozmówił się z panem Ignacym i

wróciwszy do mieszkania położył się przed dziesiątą. Znowu spał jak kamień.

Dla jego lwiej natury potrzebne były silne wzruszenia; przy nich dopiero dusza

szarpana namiętnością odzyskiwała równowagę.

Na drugi dzień, około piątej po południu, Rzecki z Szumanem jechali już do

hrabiego-Anglika, który był świadkiem Krzeszowskiego. Obaj przyjaciele

Wokulskiego milczeli w drodze; raz tylko odezwał się pan Ignacy:

- I cóż doktór na to wszystko?

- To co już raz powiedziałem - odparł Szuman. - Zbliżamy się do piątego aktu.

Jest to albo koniec dzielnego człowieka, albo początek całego szeregu głupstw...

- Najgorszych, bo politycznych - wtrącił Rzecki.

Doktór wzruszył ramionami i patrzył na drugą stronę dorożki; pan Ignacy ze

swoją wieczna polityką wydawał mu się nieznośnym.

Hrabia-Anglik czekał na nich w towarzystwie innego dżentelmena, który

nieustannie wyglądał przez okno na obłoki i co kilka minut poruszał krtanią w

taki sposób, jakby coś przełykał z trudnością. Miał minę nieprzytomnego; w

rzeczywistości był niepospolitym człowiekiem, jako myśliwiec na lwy i głęboki

znawca egipskich starożytności.

W gabinecie hrabiego-Anglika stał na środku stół przykryty zielonym suknem i

otoczony czterema wysokimi krzesłami; na stole leżały cztery arkusze papieru,

cztery ołówki, dwa pióra i kałamarz tak wielkich rozmiarów, jakby był

przeznaczony do sitzbadów.

Gdy wszyscy usiedli, hrabia zabrał głos.

- Proszę panów - rzekł - baron Krzeszowski przyznaje, że mógł potrącić pana

Wokulskiego, ponieważ jest roztargniony, człek. W konsekwencji zaś, na nasze

żądanie...

Tu hrabia spojrzał na swego towarzysza, który z uroczystą miną coś przełknął.

- Na nasze żądanie - ciągnął hrabia - baron jest gotów... przeprosić nawet

listownie pana Wokulskiego, którego wszyscy szanujemy - tek... Cóż panowie

na to?

- Nie mamy upoważnienia do żadnych kroków pojednawczych odparł Rzecki, w

którym ocknął się były oficer węgierski.

Uczony egiptolog szeroko otworzył oczy i przełknął dwa razy, raz po raz.

Na twarzy hrabiego mignęło zdumienie; w tej chwili jednak opanował się i

odpowiedział tonem suchej grzeczności:

- W takim razie słuchamy warunków...

- Niech panowie raczą je podać - odparł Rzecki.

- O! bardzo prosimy panów - rzekł hrabia.

Rzecki odchrząknął.

- W takim razie ośmielę się proponować... przeciwnicy stają o dwadzieścia pięć

kroków, idą naprzód po pięć kroków...

- Tek.

176

- Pistolety gwintowane z muszami... Strzały do pierwszej krwi...- zakończył

Rzecki ciszej.

- Tek.

- Termin, jeżeli można, jutro przed południem...

- Tek.

Rzecki ukłonił się, nie wstając z krzesła. Hrabia wziął arkusz papieru i wśród

ogólnego milczenia przygotował protokół, który Szuman natychmiast przepisał.

Oba dokumenty poświadczono i niespełna w trzy kwadranse interes był gotowy.

Świadkowie Wokulskiego pożegnali gospodarza i jego towarzysza, który znowu

zatopił się w rozpatrywaniu obłoków.

Gdy już byli na ulicy, Rzecki odezwał się do Szumana:

- Bardzo mili ludzie ci panowie z arystokracji...

- Niech ich diabli porwą!... Niech was wszystkich diabli porwą z waszymi

głupimi przesądami!... - wrzeszczał doktór wywijając kułakiem.

Wieczorem pan Ignacy sprowadziwszy pistolety wstąpił do Wokulskiego. Zastał

go samotnego przy herbacie. Rzecki nalał sobie herbaty i odezwał się:

- Uważasz, Stachu, to są ludzie wysoce honorowi. Baron, który jak wiesz, jest

bardzo roztargniony, gotów cię przeprosić...

- Żadnych przeprosin.

Rzecki umilkł. Pił herbatę i tarł czoło. Po długiej pauzie rzekł:

- Naturalnie, zapewneś pomyślał o interesach... na wypadek...

- Nie spotka mnie żaden wypadek - odparł z gniewem Wokulski.

Pan Ignacy posiedział jeszcze z kwadrans w milczeniu. Herbata nie smakowała

mu, głowa go bolała. Dokończył szklanki i spojrzawszy na zegarek, opuścił

mieszkanie przyjaciela mówiąc na pożegnanie:

- Jutro wyjedziemy o wpół do ósmej rano.

- Dobrze.

Gdy pan Ignacy wyszedł, Wokulski usiadł do biurka, na arkusiku listowego

papieru napisał kilkadziesiąt wierszy, a na kopercie położył adres Rzeckiego.

Zdawało mu się, że wciąż słyszy niemiły głos barona:

„Cieszę się, kuzynko, że triumfują twoi wielbiciele... Przykro mi tylko, że na

mój kószt...”

A gdziekolwiek spojrzał, widział piękną twarz panny Izabeli oblaną rumieńcem

wstydu.

W sercu gotowała mu się głucha wściekłość. Czuł, że jego ręce stają się jak

żelazne sztaby, a ciało nabiera tak dziwnej tęgości, że chyba nie ma kuli, która

by uderzywszy go nie odskoczyła. Przemknął mu przez głowę wyraz: śmierć, i

na chwilę uśmiechnął się. Wiedział, że śmierć nie rzuca się na odważnych; staje

tylko naprzeciw nich jak zły pies i patrzy zielonymi oczyma: czy nie zmrużą

powieki?

Tej samej nocy; jak każdej zresztą innej nocy, baron grał w karty. Maruszewicz,

który również był w klubie, przypominał mu o dwunastej, o pierwszej i o

drugiej, ażeby szedł spać, gdyż z rana zbudzi go o siódmej ; roztargniony baron


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: