Nie chcę z panem drugiej awantury, bo widzę, że masz szczęście... Więc

powiedz mi pan: za co właściwie zostałem kaleką?... Bo nie za potrącenie... -

dodał patrząc mu w oczy.

- Obraziłeś pan kobietę... - odparł cicho Wokulski.

Baron cofnął się o krok.

- Ach... c'est ca!... - rzekł. - Rozumiem... Jeszcze raz przepraszam pana, a tam...

wiem, co mi należy zrobić...

- I pan mi przebacz, baronie - odpowiedział Wokulski.

- Mała rzecz... bardzo proszę... nic nie szkodzi - mówił baron targając go za

rękę. - Nie powinienem być oszpecony, a co do zęba... Gdzie mój ząb,

doktorze?... proszę zawińąć go w papierek... A co do zęba, od dawna . już

180

powinienem wprawić sobie nowe. Nie uwierzysz pan, panie Wokulski, jak mam

popsute zęby...

Pożegnali się wszyscy bardzo zadowoleni, Baron dziwił się, skąd człowiek tego

fachu tak dobrze strzela, hrabia-Anglik więcej niż kiedykolwiek był podobny do

marionetki, a egiptolog znowu zaczął obserwować obłoki. W drugiej zaś partii -

Wokulski był zamyślony, Rzecki zachwycony odwagą i uprzejmością barona, a

tylko Szuman zły. I dopiero gdy ich kareta zjechała z górki obok klasztoru

kamedułów, doktór spojrzał na Wokulskiego i mruknął:

- A to bydlęta!... I że ja na takich błaznów nie sprowadziłem policji...

W trzy dni po dziwnym pojedynku siedział Wokulski zamknięty w gabinecie z

niejakim panem Wiliamem Colins. Służący, którego od dawna intrygowały te

konferencje odbywające się po kilka razy na tydzień, ścierał kurze w pokoju

obocznym i od czasu do czasu przysuwał bądź oko, bądź ucho do dziurki od

klucza. Widział na stole jakieś książki i to, że jego pan coś pisze na kajecie;

słyszał, że gość zadaje Wokulskicmu jakieś pytania, na które on odpowiada

czasem głośno i od razu, czasem półgłosem i nieśmiało... Ale o czym by

rozmawiali w tak niezwykły sposób? lokaj nie mógł odgadnąć, ponieważ

rozmowa toczyła się w obcym języku.

„Jużci, to nie po niemieczku - mruczał służący - bo przecie wiem, że się mówi

po niemiecku: bite majn her... I nie po francuszku, bo nie mówią mąsie, bążur,

jendi... I nie po żydowszku, i nie po nijakiemu, więc po jakiemu.?... Musi stary

wymyślać teraz fajn spekulację, kiedy gada tak, że go sam diabeł nie zrozumie...

i wspólnika znalazł... Niech go wątroba!...

Wtem zadzwoniono. Czujny sługa odsunął się na palcach ode drzwi gabinetu, z

hałasem wszedł do przedpokoju i po chwili wróciwszy zapukał do pana.

- Czego chcesz? - niecierpliwie zapytał go Wokulski wychylając głowę

spomiędzy drzwi.

- Przyszedł ten pan, czo już u nas bywał - odparł służący i zapuścił wzrok do

pracowni. Ale oprócz kajetu na stole i rudych faworytów na obliczu pana

Colinsa nie dopatrzył nic szczególnego.

- Dlaczegóż nie powiedziałeś, że mnie nie ma w domu? - spytał gniewnie

Wokulski.

- Żapomniałem - odparł służący marszcząc brwi i machając ręką.

- Prośże go, ośle, do sali - rzekł Wokulski i zatrzasnął drzwi gabinetu.

Niebawem w sali ukazał się Maruszewicz. Już był zmieszany, a zmieszał się

jeszcze bardziej, poznawszy, że Wokulski wita go z wyraźną niechęcią.

- Przepraszam... może przeszkadzam... może ważne zajęcia...

- Nie mam w tej chwili żadnego zajęcia - odpowiedział pochmurnie Wokulski i

lekko zarumienił się. Maruszewicz dostrzegł to. Był pewny, że w mieszkaniu

albo kluje się coś, albo - jest kobieta. W każdym razie odzyskał odwagę, którą

zresztą miał zawsze wobec ludzi zakłopotanych.

- Chwileczkę tylko zabiorę szanownemu panu - mówił już śmielej zniszczony

młody człowiek, wdzięcznie wywijając laseczką i kapeluszem. - Chwileczkę.

181

- Słucham - rzekł Wokulski. Usiadł z impetem na fotelu i wskazał gościowi

drugi.

- Przychodzę przeprosić drogiego pana - mówił z afektacją Maruszewicz - że nie

mogę służyć mu w sprawie licytacji domu państwa Łęckich...

- A pan skąd wiesz o tej licytacji?.. - nie na żarty zdziwił się Wokulski.

- Nie domyśla się pan? - zapytał z całą swobodą przyjemny młody człowiek

nieznacznie mrugając okiem, bo jeszcze nie był pewnym swego. - Nie domyśla

się drogi pan?.. To ten poczciwy Szlangbaum...

Nagle zamilkł, jakby w otwartych ustach ugrzązł mu nie dokończony frazes, a

lewa ręka z laseczką i prawa z kapeluszem opadły na poręcze fotelu.

Tymczasem Wokulski nawet nie poruszył się, tylko utopił w nim jasne

spojrzenie. Śledził nieznacznie fale przebiegające po obliczu Maruszewicza, jak

myśliwy śledzi ugor, po którym przebiegają płochliwe zające. Przypatrywał się

młodzieńcowi i myślał:

„Ach, więc to on jest tym porządnym katolikiem, którego Szlangbaum

wynajmuje do licytacji za piętnaście rubelków, ale nie radzi dawać mu wadium

do ręki?... Oho!... I przy odbiorze ośmiuset rubli za klacz Krzeszowskiego był

jakiś zmieszany... Aha!... I wiadomość o nabyciu przeze mnie klaczy on

rozgłosił... Służy od razu dwom bogom: baronowi i jego małżonce... Tak, ale on

za dużo wie o moich interesach... Szlangbaum popełnił nieostrożność.”

Tak rozmyślał Wokulski i spokojnym wzrokiem przypatrywał się

Maruszewiczowi. Zniszczony zaś młody człowiek, który w dodatku był bardzo

nerwowy, wił się pod jego spojrzeniem jak gołąbek pod wzrokiem okularnika.

Naprzód nieco pobladł, potem chciał oprzeć znużone oczy na jakimś obojętnym

przedmiocie, którego na próżno szukał po suficie i ścianach pokoju, a nareszcie,

oblany zimnym potem, uczuł, że nie może wyrwać swego błędnego wzroku

spod wpływu Wokulskiego. Zdawało mu się, że chmurny kupiec kleszczami

pochwycił mu duszę i że niepodobna mu się oprzeć. Więc jeszcze parę razy

ruszył głową i nareszcie z całym zaufaniem utonął w spojrzeniu Wokulskiego.

- Panie - rzekł słodkim głosem. - Widzę, że z panem muszę grać w otwarte

karty... Więc powiem od razu...

- Niech się pan nie fatyguje, panie Maruszewicz. Ja już wiem, co potrzebuję

wiedzieć.

- Bo pan dobrodziej złudzony plotkami wyrobił sobie o mnie nieprzychylną

opinią... A tymczasem ja, słowo honoru, mam jak najlepsze skłonności...

- Niech pan wierzy, panie Maruszewicz, że moich opinii nie opieram na

plotkach.

Wstał z fotelu i spojrzał w inną stronę, co pozwoliło Maruszewiczowi nieco

oprzytomnieć. Młody człowiek szybko pożegnał Wokulskiego, opuścił

mieszkanie i pędem biegnąc przez schody, myślał:

„No, słyszał kto?... Taki kramarz chce mi imponować! Była chwila, słowo

honoru, że chciałem go uderzyć kijem... Impertynent, słowo honoru... Gotów

pomyśleć, że ja się go boję, słowo honoru... O Boże, jak ciężko karzesz mnie za

182

lekkomyślność!... Podli lichwiarze nasyłają mi komornika, za parę dni muszę

spłacić dług honorowy, a ten kupczyk, ten... łajdak!... Ja bym tylko chciał

wiedzieć: co się takiemu zdaje, co on sobie o mnie wyobraża?.Nic, tylko to.Ale,

słowo honoru, on musiał kogoś zamordować, bo takiego spojrzenia nie może

mieć człowiek przyzwoity. Naturalnie, przecie o mało nie zabił

Krzeszowskiego. Ach, nędzny zuchwalec!... on śmiał w taki sposób patrzeć na

mnie... na mnie, jak Boga kocham!...”

Mimo to na drugi dzień przyjechał znowu z wizytą do Wokulskicgo, a nie

znalazłszy go w mieszkaniu, kazał dorożkarzowi stanąć przed sklepem.

W sklepie przywitał go pan Ignacy rozkładając ręce w taki sposób, jakby cały

sklep oddawał mu do rozporządzenia. Wewnętrzny głos jednak mówił staremu

subiektowi, że gość ten nie kupi przedmiotu droższego nad pięć rubli i kto wie,

czy jeszcze nie każe zapisać sobie na rachunek.

- Pan Wokulski?... - spytał Maruszewicz nie zdejmując kapelusza z głowy.

- W tej chwili nadejdzie - odpowiedział pan Ignacy z niskim ukłonem.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: