Wokulski aż cofnął się z fotelem. Ten zarzut nawet nie przyszedł mu do głowy.

Mecenas spostrzegłszy wrażenie postanowił kuć żelazo, póki gorące,

- Jeżeli tedy, kochany panie Stanisławie, nie chcesz zmarnować tak pięknie

rozpoczętej sprawy, więc już nie brnij dalej. A nade wszystko nie kupuj

kamienicy Łęckich. Bo gdy włożysz w nią dziewięćdziesiąt tysięcy rubli, daruj,

ale spółka rozwieje się jak dym z fajki. Ludzie widząc, że umieszczasz duży

kapitał na sześć lub siedem procent, stracą wiarę do owych procentów, jakieś im

obiecywał, a nawet... Pojmujesz... Gotowi podejrzewać...

Wokulski zerwał się od stołu.

- Nie chcę żadnych spółek!... - krzyknął. - Nie żądam od nikogo łaski, raczej

wyświadczam ją innym. Kto mi nie ufa, niech sprawdzi cały interes... Przekona

się, żem go nie mistyfikował, ale - i nie będzie moim wspólnikiem. Hrabiowie i

książęta nie mają monopolu na fantazje... Ja mam także moje fantazje i nie

lubię, ażeby mi się wtrącano...

- Powoli... powoli... uspokój się, kochany panie Stanisławie - mitygował

adwokat, na powrót sadowiąc go na fotelu. - Więc nie cofasz się od kupna?...

- Nie; ta kamienica ma dla mnie większą wartość aniżeli spółka z panami całego

świata.

- Dobrze... dobrze... Więc może byś na pewien czas podstawił kogo zamiast

siebie. W razie ostatecznym nawet ja pożyczę ci firmy, a o zabezpieczenie

własności nie ma kłopotu. Najważniejsza rzecz- nie zniechęcać ludzi, którzy już

są. Arystokracja, raz zasmakowawszy w interesach publicznych, może do nich

przylgnie, a za rok, za pół roku pan staniesz się i nominalnym właścicielem

kamienicy. Cóż, zgoda?

- Niech i tak będzie - odparł Wokulski.

- Tak - mówił adwokat - tak będzie najlepiej. Gdybyś pan sam kupił ten

budynek, znalazłbyś się w fałszywej pozycji nawet wobec państwa Łęckich.

Zazwyczaj nie lubimy tych, którzy coś po nas dziedziczą, to jedno. A po wtóre -

kto zaręczy, że nie zaczęłyby snuć im się różne kombinacje po głowach?...

Nużby pomyśleli: kupił za drogo albo za tanio?... Jeżeli za drogo - jak śmie

robić nam łaskę, a jeżeli za tanio, to - wyzyskał nas...

Ostatnich wyrazów adwokata Wokulski prawie nie słyszał pochłonięty innymi

myślami, które go jeszcze mocniej opanowały po odejściu gościa.

„Jużci - mówi do siebie - adwokat ma rację. Ludzie mnie sądzą i nawet

wyrokują: ale że robią to poza moimi plecami, więc nie wiem o niczym. Dziś

dopiero przychodzi mi na myśl wiele szczegółów. Już od tygodnia kupcy

związani ze mną mają kwaśne miny, a przeciwnicy- triumfują. W sklepie także

coś jest... Ignacy chodzi smutny, Szlangbaum zamyślony. Lisiecki stał się

186

opryskliwszy niż dawniej, jakby przypuszczał, że niedługo wylecę z budy. Klejn

ma minę żałosną (socjalista! gniewa się na wyścigi i pojedynki...), a frant Zięba

już zaczyna kręcić się przy Szlangbaumie... Może przeczuwa w nim przyszłego

właściciela sklepu?... Ach, wy kochani ludzie!...”

Stanął na progu gabinetu i kiwnął na Rzeckiego; stary subiekt istotnie był jakiś

niewyraźny i swemu pryncypałowi nie patrzył w oczy.

Wokulski wskazał mu krzesło i przeszedłszy się parę razy po ciasnym pokoju,

rzekł:

- Stary!... Powiedz otwarcie: co mówią o mnie?

Rzecki rozłożył ręce.

- Ach, Boże, co mówią...

- Gadaj prosto z mostu - zachęcał go Wokulski.

- Prosto z mostu?... Dobrze. Jedni mówią, że zaczynasz wariować...

- Brawo!...

- Drudzy, że... drudzy, że chcesz zrobić szwindel...

- Niech mnie...

- A wszyscy - że zbankrutujesz, i to w niedługim czasie.

- Jak wyżej - wtrącił Wokulski - a ty, Ignacy, co sam myślisz?

- Ja myślę - odparł bez wahania - że wklepałeś się w jakąś grubą awanturę... z

której nie wyjdziesz cały... Chyba że cofniesz się w porę, na co zresztą masz

dosyć rozumu.

Wokulski wybuchnął.

- Nie cofnę się! - zawołał. - Człowiek spragniony nie cofa się od krynicy. Mam

zginąć, niech zginę pijąc... Czego wy zresztą chcecie ode mnie?... Od

dzieciństwa żyłem jak ptak spętany: w służbach, w więzieniach, a choćby i w

tym nieszczęsnym małżeństwie, do którego zaprzedałem się... A dziś, kiedy

rozwinęły mi się skrzydła, zaczynacie na mnie wrzeszczeć jak swojskie gęsi na

dziką, która zerwała się do lotu... Co mi tam jakiś głupi sklep albo spółka!... Ja

chcę żyć, ja chcę...

W tej chwili zapukano do drzwi gabinetu. Ukazał się Mikołaj, służący Łęckiego,

z listem. Wokulski gorączkowo pochwycił pismo, rozerwał kopertę i przeczytał:

„Szanowny Panie! Córka moja koniecznie życzy sobie bliżej poznać Pana. Wola

kobiety jest świętą: ja więc proszę Pana na jutro do nas, na obiad (około szóstej),

a Pan - nawet nie próbuj wymawiać się. Proszę przyjąć zapewnienie wysokiego

szacunku.

T. Łęcki”

Wokulski tak osłabł, że musiał usiąść. Przeczytał list drugi, trzeci, czwarty raz...

Nareszcie oprzytomniawszy odpisał panu Łęckiemu, a Mikołajowi dał pięć

rubli.

Pan Ignacy wybiegł tymczasem na parę minut do sklepu, a gdy Mikołaj wyszedł

na ulicę, wrócił do Wokulskiego i rzekł, jakby na nowo zaczynając rozmowę:

- Zawsze jednak, kochany Stachu, rozejrzyj się w sytuacji, a może sam się

cofniesz...

187

Wokulski cicho gwiżdżąc zasadził kapelusz i oparłszy rękę na ramieniu starego

przyjaciela, odparł:

- Posłuchaj. Gdyby mi się ziemia rozstąpiła pod nogami... rozumiesz?... Gdyby

mi niebo miało zawalić się na łeb - nie cofnę się, rozumiesz?... Za takie

szczęście oddam życie...

- Za jakie szczęście?.. - spytał Ignacy.

Ale Wokulski już wyszedł przez tylne drzwi.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY:

DZIEWICZE MARZENIA

Od Wielkiejnocy panna Izabela często myślała o Wokulskim, a we wszystkich

medytacjach uderzał ją niezwykły szczegół: człowiek ten przedstawiał się coraz

inaczej.

Panna Izabela miała dużo znajomości i niemały spryt do charakteryzowania

ludzi. Otóż każdy z jej dotychczasowych znajomych posiadał tę własność, że

można go było streścić w jednym zdaniu. Książę był to patriota, jego adwokat -

bardzo zręczny, hrabia Liciński pozował na Anglika, jej ciotka była dumną,

prezesową - dobrą, Ochocki - dziwakiem, a Krzeszowski - karciarzem. Słowem:

człowiek - była to jakaś zaleta albo wada, niekiedy zasługa, najczęściej tytuł lub

majątek, który miał głowę, ręce i nogi i ubierał się więcej albo mniej modnie.

Dopiero w Wokulskim poznała nie tylko nową osobistość, ale niespodziewane

zjawisko. Jego niepodobna było określić jednym wyrazem, a nawet stoma

zdaniami. Nie był też do nikogo podobny, a jeżeli w ogóle można go było z

czymś porównywać, to chyba z jakąś okolicą, przez którą jedzie się cały dzień i

gdzie spotyka się równiny i góry, lasy i łąki, wody i pustynie, wsie i miasta. I

gdzie jeszcze, spoza mgieł horyzontu, wynurzają się jakieś niejasne widoki, już

niepodobne do żadnej rzeczy znanej. Ogarniało ją zdumienie i pytała się: czy to

jest gra podnieconej imaginacji, czy naprawdę istota nadludzka, a przynajmniej -

poza salonowa?

Wtedy zaczęła sobie rejestrować doznane wrażenia.

Pierwszy raz - wcale go nie widziała, czuła tylko zbliżający się jakiś ogromny

cień.

Był ktoś, który rzucił parę tysięcy rubli na dobroczynność i na ochronę jej

ciotki; potem ktoś grał z jej ojcem w karty w resursie i co dzień przegrywał;

potem ktoś, który wykupił weksle jej ojca (może to nie Wokulski?...), następnie

jej serwis, a następnie dostarczył różnych rzeczy do przyozdobienia grobu

Pańskiego.

Ten ktoś był to zuchwały dorobkiewicz, który od roku ścigał ją spojrzeniami w


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: