teatrach i na koncertach. Był to cyniczny brutal, który dorobił się majątku na

podejrzanych spekulacjach po to, ażeby kupić sobie reputację u ludzi, a ją,

pannę Izabelę Łęcką, u jej ojca!...

188

Z tej epoki pamiętała tylko jego grubo ciosaną figurę, czerwone ręce i szorstkie

obejście, które obok grzeczności innych kupców wydawało się nieznośnym, a na

tle wachlarzy, sakwojażów, parasoli, lasek i tym podobnych galanteryj - po

prostu śmieszne. Był to przebiegły i bezczelny kupczyk, który w swoim sklepie

pozował na upadłego ministra. Był wstrętny, nawet śmiertelnie nienawistny,

gdyż poważył się udzielać im zasiłki w formie kupna serwisu albo przegranych

w karty do ojca.

Dziś jeszcze myśląc o tym, panna Izabela szarpała na sobie suknię. Niekiedy

rzuciwszy się na szezlong biła pięściami sprężyny i szeptała:

- Nikczemnik!... nikczemnik!...

Sam widok niedoli, w jaką staczał się jej dom, już napełniał ją rozpaczą. A cóż

dopiero, gdy ktoś wdarł się za zasłonę jej najskrytszych tajemnic i śmiał

opatrywać rany, które ukryłaby przed samym Bogiem. Wszystko mogłaby

przebaczyć, oprócz tego ciosu, jaki zadano jej dumie.

Tu zaszła zmiana dekoracji. Wystąpił inny człowiek, który bez cienia

dwuznacznej myśli powiedział jej w oczy, że kupił serwis, żeby zrobić na nim

interes. A zatem on czuł, że panny Izabeli Łęckiej wspierać nie wolno, i gdyby

to nawet zrobił, nie tylko nie szukałby rozgłosu albo wdzięczności, ale nawet -

nie śmiałby myśleć o tym.

Ten sam człowiek wypędził ze sklepu Mraczewskiego, który poważył się

złośliwie o niej mówić. Na próżno wrogowie panny Izabeli, baron i baronowa

Krzeszowscy, wstawiali się za tym młodzieńcem; na próżno odezwała się za

nim hrabina ciotka, która rzadko dziękowała, a jeszcze rzadziej prosiła.

Wokulski nie ustąpił... Lecz jedno słówko jej, panny Izabeli, pokonało

nieugiętego człowieka; nie tylko cofnął się, ale nawet dał Mraczewskiemu

lepszą posadę. Nie robi się takich ustępstw dla kobiety, której się nie czci.

Szkoda tylko, że prawie w tej samej chwili w jej czcicielu odezwał się pyszny

dorobkiewicz, który na kwestyjną tacę rzucił rulon półimperiałów. Ach, jakież

to było kupieckie!... I jak on nic nie rozumie po angielsku, nie ma wyobrażenia

o języku, który jest modnym!...

Trzecia faza. Zobaczyła Wokulskiego w salonie ciotki w pierwszy dzień

Wielkiejnocy i spostrzegła, że on o całą głowę przerasta towarzystwo.

Najarystokratyczniejsi ludzie ubiegali się o znajomość z nim, a on, ten brutalny

parweniusz, odrzynał się od nich jak ogień od dymu. Chodził niezręcznie, ale

śmiało, jakby salon ten był jego niezaprzeczoną własnością i posępnie słuchał

komplimentów, którymi go zasypywano. Potem wezwała go do siebie

najczcigodniejsza z matron, prezesowa, i po kilku minutach rozmowy z nim

rzewnie zapłakała... Czyżby ten z czerwonymi rękoma parweniusz?...

Teraz dopiero spostrzegła panna Izabela, że Wokulski ma twarz niepospolitą.

Rysy wyraziste i stanowcze, włos jakby najeżony gniewem, mały wąs, ślad

bródki, kształty posągowe, wejrzenie jasne i przejmujące... Gdyby ten człowiek

zamiast sklepu posiadał duże dobra ziemskie - byłby bardzo przystojnym; gdyby

189

urodził się księciem - byłby imponująco piękny. W każdym razie przypominał

Trostiego, pułkownika strzelców, i - naprawdę - posąg gladiatora zwycięzcy.

W tym czasie od panny Izabeli odsunęli się prawie wszyscy.

Wprawdzie starsi panowie jeszcze obsypywali ją grzecznościami z powodu

piękności i elegancji, za to młodzi, szczególnie utytułowani lub majętni,

traktowali ją chłodno a krótko; gdy zaś, zmęczona samotnością i banalnymi

frazesami, nieco żywiej odezwała się do którego, patrzył na nią z wyraźnym

przestrachem jakby lękając się, że ona chwyci go za szyję i natychmiast

pociągnie do ołtarza.

Świat salonów kochała panna Izabela na śmierć i życie, wyjść z niego mogła

tylko do grobu, ale z każdym rokiem, a nawet miesiącem, mocniej gardziła

ludźmi; pojąć nie mogła, ażeby kobietę, tak jak ona piękną, dobrą i dobrze

wychowaną, świat opuszczał dlatego tylko, że nie ma majątku!.,.

„Cóż to za ludzie, Boże miłosierny!...” - szeptała nieraz, patrząc spoza firanek

na przejeżdżające powozy elegantów, którzy pod rozmaitymi pozorami

odwracali głowę od jej okien, ażeby się nie kłaniać. Czyżby sądzili, że ona

wygląda ich?...

A przecież istotnie ona do nich wyglądała!...

Wówczas gorące łzy napływały jej do oczu; gryzła z gniewu piękne usta i

szarpiąc taśmy zasłaniała okna firankami.

„Cóż to za ludzie!... Cóż to za ludzie!...” - powtarzała, wstydząc się jednak sama

przed sobą rzucić na nich jakiś ostrzejszy epitet, gdyż należeli do świata.

Nikczemnikiem, według jej wyobrażeń, można było nazwać tylko Wokulskiego.

Na domiar szyderstwa losu z całej niegdyś falangi zostało jej tylko dwu

wielbicieli. Ochockim nie łudziła się: on więcej zajmował się jakąś latającą

maszyną (co za obłęd!) aniżeli nią. Za to asystowali jej, zresztą nie narzucając

się zbytecznie, marszałek i baron. Marszałek nasuwał jej na myśl zabitego i

oparzonego wieprza, jakie czasem spotykała w rzeźniczych furgonach na ulicy;

baron znowu wydawał się jej podobnym do niewyprawionej skóry, których całe

stosy można widywać na wozach. Obaj stanowili dziś ostatnie jej otoczenie,

nawet skrzydła, jeżeli jak mówiono, była naprawdę aniołem!... Okropna

kombinacja dwu tych starców prześladowała pannę Izabelę dniem i nocą.

Czasem zdawało się jej, że jest potępiona i że już za życia rozpoczęło się dla

niej piekło.

W podobnych chwilach jak topielec, który zwraca oczy do światła na dalekim

brzegu, panna Izabela myślała o Wokulskim. I w bezmiarze goryczy doznawała

cienia ulgi wiedząc, że jednak szaleje za nią człowiek niepospolity, o którym

dużo mówiono w towarzystwie. Wtedy przychodzili jej na myśl sławni

podróżnicy albo zbogaceni przemysłowcy amerykańscy, którzy przez szereg lat

ciężko pracowali w kopalniach, a których od czasu do czasu z daleka

pokazywano jej na paryskich salonach.

„Widzi pani tego - szczebiotała jakaś hrabianka, niedawno wypuszczona z

klasztoru, pochylając wachlarz w pewnym kierunku - widzi pani tego pana,

190

który wygląda, na woźnicę omnibusów... To podobno jakiś wielki człowiek,

który coś odkrył, tylko nie wiem co: kopalnię złota czy też biegun północny...

Nawet nie pamiętam, jak się nazywa, ale zapewnił mnie jeden margrabia z

akademii, że ten pan mieszkał dziesięć lat pod biegunem, nie... mieszkał pod

ziemią... Okropny człowiek!... Ja będąc na jego miejscu umarłabym z samego

strachu... A pani czy także by umarła?...

Gdyby Wokulski był takim podróżnikiem, a przynajmniej górnikiem, który

zrobił miliony, dziesięć lat mieszkając pod ziemią!... Ale on był tylko kupcem,

w dodatku - galanteryjnym!... Nie umiał nawet po angielsku, co chwilę odzywał

się w nim dorobkiewicz, który w młodym wieku restauracyjnym gościom

przynosił jedzenie z kuchni. Taki człowiek, co najwyżej, mógł by być dobrym

doradcą, nawet nieocenionym przyjacielem (w gabinecie, gdy nie ma gości).

Nawet... mężem, boć spotykają ludzi straszne nieszczęścia. Ale kochankiem...

No, to byłoby po prostu śmieszne... W razie potrzeby najarystokratyczniejsze

damy kąpią się w błotnych wannach; lecz bawić się w błocie mógłby tylko

szaleniec.

Czwarta faza. Panna Izabela kilka razy spotkała Wokulskiego w Łazienkach i

nawet raczyła odpowiadać na jego ukłony. Między zielonymi drzewami i obok

posągów grubianin ten wydał jej się znowu innym aniżeli za kontuarem sklepu.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: