Nie śmiała dokończyć frazesu. Wyręczył ją Wokulski. Nie sprzedał klaczy i sam

puścił ją w szranki.

„On jednakże nie jest tak nikczemnym” - rzekła do siebie.

I pod wpływem tej idei rozmawiała z Wokulskim na wyścigach bardzo

łaskawie.

Jednakże nawet za ten drobny objaw życzliwości panna Izabela robiła sobie w

duchu wymówki:

„Po co on ma wiedzieć, że nas interesuje jego wyścig?.., Nie więcej od innych.

A po co ja mu powiedziałam, że <<musi wygrać...>>? Albo co znaczyła jego

odpowiedź: <<wygram, jeżeli pani zechce...>>? On już zapomina, kim jest. Ale

mniejsza, jeżeli za parę grzecznych słówek Krzeszowski rozchoruje się ze

złości.”

Krzeszowskiego nienawidziła panna Izabela. Kiedyś umizgał się do niej, a

odtrącony, mścił się. Wiedziała, że nazywał ją za oczy - starzejącą się panną,

która wyjdzie za swego lokaja. Tego było dosyć, ażeby pamiętać mu całe życie.

Lecz baron, nie poprzestając na nieszczęsnym frazesie, nawet wobec niej

zachowywał się cynicznie, drwiąc z jej starych wielbicieli i robiąc aluzje do ich

majątkowej ruiny. Że zaś i panna Izabela od niechcenia przypominała mu jego

żonę, mieszczankę, z którą połączył się dla pieniędzy, a nic od niej nie mógł

wydobyć, więc toczyła się między nimi walka ostra, czasami nawet przykra.

Dzień wyścigów był dla panny Izabeli triumfem, dla barona - klęską i wstydem.

Wprawdzie przyjechał na plac i udawał bardzo wesołego, ale w sercu kipiał mu

gniew. Gdy zaś jeszcze zobaczył, że Wokulski nagrodę i cenę konia złożył na

ręce panny Izabeli, stracił władzę nad sobą i przybiegłszy do powozu zrobił

skandal.

Dla panny Izabeli impertynenckie spojrzenia barona i otwarte nazwanie

Wokulskiego jej wielbicielem były strasznym ciosem. Zabiłaby barona, gdyby

to uchodziło dobrze wychowanym kobietom. Cierpienie jej było tym

dokuczliwsze, że hrabina słuchała jego wybuchu spokojnie, prezesowa z

zakłopotaniem, a ojciec nie odzywał się nawet, od dawna uważając

Krzeszowskiego za wariata, którego należy nie drażnić, ale traktować

pobłażliwie.

W takiej chwili (kiedy już zaczęto spoglądać na nich z innych powozów)

przyszedł pannie Izabeli na pomoc Wokulski. I nie tylko przerwał baronowi tok

194

jego niezadowoleń, ale wyzwał go na pojedynek. O tym żadne z nich nie

wątpiło; prezesowa wprost zlękła się o swego faworyta, a hrabina zrobiła

uwagę, że Wokulski nie mógł postąpić inaczej, ponieważ baron zbliżając się do

powozu potrącił go i nie przeprosił.

- Więc sami powiedzcie - mówiła wzruszonym głosem prezesowa - czy godzi

się pojedynkować o taką drobnostkę? Wszyscy przecież wiemy, że Krzeszowski

jest roztargniony i półgłówek... Najlepszy dowód w tym, co nam nagadał...

- To prawda - odezwał się pan Tomasz - ależ Wokulski nie ma obowiązku

wiedzieć o tym, a upomnieć się musiał.

- Pogodzą się! - wtrąciła niedbale hrabina i kazała jechać do domu.

Wtedy to panna Izabela dopuściła się najgorszego wykroczenia przeciw swoim

pojęciom i... w znaczący sposób ścisnęła Wokulskiego za rękę.

Już dojeżdżając do rogatek, nie mogła sobie tego darować.

„Jak można było zrobić coś podobnego?... Co sobie taki człowiek pomyśli?...” -

mówiła w duchu. Ale wnet ocknęło się w niej uczucie sprawiedliwości i musiała

przyznać, że t e n człowiek nie jest byle jakim.

„Ażeby zrobić mi przyjemność (bo z pewnością nie miał innych powodów),

podstawił baronowi nogę kupując konia... Całą wygraną (stanowczy dowód

bezinteresowności) złożył na ochronę, i to na moje ręce (baron widział to). A

nade wszystko, jakby odgadując moje myśli, wyzwał go na pojedynek... No,

dzisiejsze pojedynki kończą się zwykle szampanem; ale zawsze baron przekona

się, że jeszcze nie jestem tak starą... Nie, w tym Wokulskim jest coś... Szkoda

tylko, że jest galanteryjnym kupcem. Przyjemnie byłoby mieć takiego

wielbiciela, gdyby... gdyby zajmował inne stanowisko w świecie.”

Wróciwszy do domu, panna Izabela opowiedziała pannie Florentynie o

wyścigowych przygodach, a w godzinę - już nie myślała o nich. Gdy zaś ojciec

późno w nocy doniósł jej, że Krzeszowski wybrał na sekundanta hrabiego

Licińskiego, który bezwarunkowo żąda, ażeby Wokulski został przeproszony

przez barona, panna Izabela zrobiła pogardliwy grymas ustami.

„Szczęśliwy człowiek! - myślała. - Mnie obrażają, a jego będą przepraszać. Ja,

gdyby ktoś przy mnie obraził ukochaną, nie pozwoliłabym się przeprosić. On,

naturalnie, zgodzi się...”

Gdy już położyła się do łóżka i zaczęła usypiać, nagle przyszła jej nowa myśl:

„A jeżeli Wokulski nie zechce przeprosin?... Przecież ten sam hrabia Liciński

układał się z nim o klacz i nic nie wskórał!... Ach, Boże, co też mi się snuje po

głowie” - odpowiedziała sobie wzruszając ramionami i zasnęła.

Na drugi dzień do południa ojciec, ona i panna Florentyna byli pewni, że

Wokulski pogodzi się z baronem i że nawet inaczej nie wypada mu postąpić.

Dopiero po południu pan Tomasz wyszedł na miasto i wrócił na obiad bardzo

zakłopotany.

- Cóż to, ojcze? - spytała go panna Izabela, uderzona wyrazem jego twarzy.

- Fatalna historia! - odparł pan Tomasz rzucając się na skórzany fotel. -

Wokulski odrzucił przeproszenie, a jego sekundanci postawili ostre warunki.

195

- I kiedyż to?... - spytała ciszej.

- Jutro przed dziewiątą - odpowiedział pan Tomasz i otarł pot z czoła. - Fatalna

historia - ciągnął dalej. - Między naszymi wspólnikami popłoch, bo

Krzeszowski strzela doskonale... Gdyby zaś ten człowiek zginął, wszystkie moje

rachuby na nic. Straciłbym w nim prawą rękę... jedynego możliwego

wykonawcę moich planów... Jemu jednemu powierzyłbym kapitały i jestem

pewny, że miałbym co najmniej osiem tysięcy rubli rocznie... Los prześladuje

mnie nie na żarty!...

Zły humor pana domu źle oddziałał na innych; obiadu nikt nie jadł. Po obiedzie

pan Tomasz zamknął się w gabinecie i chodził wielkimi krokami, co było

dowodem niezwykłego wzruszenia.

Panna Izabela także poszła do swego gabinetu i jak zwykle w chwilach

zdenerwowania położyła się na szezlongu. Opanowały ją posępne myśli.

„Krótko trwał mój triumf - mówiła sobie. - Krzeszowski naprawdę dobrze

strzela... Jeżeli zabije jedynego człowieka, który dziś ujmuje się za mną, to co?

Pojedynek jest istotnie barbarzyńskim zabytkiem. Bo Wokulski (biorąc go ze

strony moralnej) więcej jest wart od Krzeszowskiego, a jednak... może zginąć!...

Ostatni człowiek, w którym pokładał nadzieję mój ojciec.”

Tu odezwała się w pannie Izabeli rodowa pycha.

„No - mój ojciec nie potrzebuje przecież łaski Wokulskiego; powierzyłby mu

swój kapitał, otoczyłby go protekcją, a on płaciłby mu procenta; w każdym razie

szkoda go...”

Przyszedł jej na myśl stary rządca ich niegdyś majątku, który służył u nich

trzydzieści lat i którego bardzo lubiła, bardzo mu ufała; może Wokulski obojgu

im zastąpiłby nieboszczyka, a jej rozsądnego powiernika i - zginie!...

Jakiś czas leżała z zamkniętymi oczyma nie myśląc o niczym; potem przyszły

jej do głowy niesłychanie dziwne kombinacje.

„Co za szczególny traf! - mówiła w sobie. - Jutro walczyć będą z jej powodu

dwaj ludzie, którzy ją śmiertelnie obrazili: Krzeszowski złośliwymi drwinami,

Wokulski - ofiarami, jakie ośmielił się ponosić dla niej. Ona mu już prawie

przebaczyła i kupno serwisu, i owe weksle, i owe przegrane w karty do ojca, z

ktorych przez parę tygodni utrzymywał się cały dom... (Nie, jeszcze mu nie

przebaczyła i nie przebaczy nigdy!...) Ale choćby nawet, to jednak - za jej

obrazę ujęła się sprawiedliwość boska... I kto jutro zginie?... Może obaj. W


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: