naczelnikiem spółki handlowej przynoszącej ogromne zyski. Cała arystokracja

przyjmowała go u siebie, ona zaś, panna Izabela, zrobiła go swoim

powiernikiem. On podźwignął ich majątek i podniósł go do dawnej świetności;

on spełniał wszystkie jej zlecenia; on narażał się, ile razy była tego potrzeba. On

wreszcie wyszukał jej męża, odpowiedniego znakomitości domu Łęckich.

Wszystko to robił, ponieważ kochał ją miłością idealną, więcej niż własne życie.

I czuł się zupełnie szczęśliwym, jeżeli uśmiechnęła się do niego, życzliwiej

spojrzała albo po jakiejś wyjątkowej zasłudze serdecznie uścisnęła go za rękę.

Gdy zaś Pan Bóg dał jej dzieci, on wyszukiwał im bony i nauczycieli,

powiększał ich majątek, a nareszcie, gdy ona zmarła (w tym miejscu łzy

zakręciły się w pięknych oczach panny Izabeli), on zastrzelił się na jej grobie...

Nie, przez delikatność, którą ona w nim rozwinęła, zastrzelił się o kilka grobów

dalej.

Wejście ojca przerwało ciąg jej fantazji.

- Podobno pisał do ciebie Krzeszowski? - zapytał ciekawie pan Tomasz.

Córka wskazała mu list leżący na biurku i złote pudełko. Pan Tomasz kręcił

głową Czytając list, a nareszcie rzekł:

- Zawsze wariat, chociaż dobry chłopak. Ale... Wokulski oddał ci rzeczywistą

przysługę: zwyciężyłaś śmiertelnego wroga.

- Myślę, ojcze, że należałoby tego pana zaprosić kiedy na obiad... Chciałabym

go poznać bliżej.

199

- Właśnie od kilku dni miałem cię o to samo prosić!... - odpowiedział

uradowany pan Tomasz - niepodobna trzymać się na zbyt etykietalnej stopie z

człowiekiem tak użytecznym.

- Naturalnie - wtrąciła panna Izabela - przecież nawet wierną służbę

dopuszczamy do niejakiej poufałości. Uwielbiam twój rozum i takt, Belu!... -

zawołał pan Tomasz i zachwycony, pocałował ją naprzód w rękę, potem w

czoło.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY:

W JAKI SPOSÓB DUSZĘ LUDZKĄ SZARPIE

NAMIĘTNOŚĆ, A W JAKI ROZSĄDEK

Otrzymawszy od pana Łęckiego zaproszenie na obiad, Wokulski wybiegł ze

sklepu na ulicę. Ciasny pokój dusił go, a rozmowa z Rzeckim, w ciągu której

subiekt udzielał mu przestróg i upomnień, wydawała mu się nadzwyczajnie

głupią; nie jestże to śmieszne, ażeby stary i wystygły kawaler, wierzący tylko w

sklep i w Bonapartych, zarzucał mu szaleństwo!...

„Cóż ja robię złego - myślał Wokulski - że się kocham?... Może trochę za

późno, ależ przez całe życie nie pozwalałem sobie na podobny zbytek. Kochają

się miliony ludzi, kocha się cały świat czujący, dlaczegóż mnie jednemu

miałoby to być zabronione? Jeżeli zaś ten zasadniczy punkt ma rację bytu, to ma

ją wszystko, co robię. Kto się chce żenić, musi posiadać majątek, więc -

zdobyłem majątek. Musi zbliżyć się do wybranej kobiety - ja też zbliżyłem się.

Musi troszczyć się o jej byt materialny i chronić od nieprzyjaciół - a ja robię i

jedno, i drugie. Czy zaś w tym dobijaniu się o szczęście skrzywdziłem kogo?

czy zaniedbuję obowiązków względem społeczeństwa i bliźnich?... Ach, ci

kochani bliźni i to społeczeństwo, które nigdy nie troszczyło się o mnie i

stawiało mi wszelkie przeszkody, a zawsze upomina się o ofiary z mojej

strony... Lecz właśnie to, co oni dziś nazywają szaleństwem, popycha mnie do

pełnienia jakichś fikcyjnych obowiązków. Gdyby nie ono, siedziałbym dziś jak

mól w książkach i kilkaset osób miałoby mniejsze zarobki. Więc czego oni chcą

ode mnie?” - pytał sam siebie w rozdrażnieniu.

Ruch na świeżym powietrzu uspokoił go; doszedł do Alei Jerozolimskiej i

skręcił nią ku Wiśle. Owiał go rześki wiatr wschodni i zbudził te nieokreślone

uczucia, które tak żywo przypominają wiek dziecinny. Zdawało mu się, że

jeszcze na Nowym Świecie był dzieckiem i że jeszcze czuje w sobie drgające

fale młodej krwi. Uśmiechał się do piaskarza wiozącego swój towar nędznym

koniem w podługowatej skrzyni, a żebrząca wiedźma wydała mu się bardzo

miłą staruszką; cieszył go świst rozlegający się w fabryce i chciał pogadać z

gromadką rozkosznych malców, którzy ustawiwszy się na przydrożnym pagórku

ciskali kamieniami na przechodzących Żydów. Uporczywie odsuwał od siebie

200

myśl o dzisiejszym liście i jutrzejszej wizycie u Łęckich; chciał być trzeźwym,

ale namiętność przemogła.

„Dlaczego oni mnie zaprosili? - pytał czując lekki dreszcz wewnętrzny. - Panna

Izabela chce się ze mną poznać... Ależ oczywiście dają mi do zrozumienia, że

mogę się żenić!... Byliby chyba ślepi albo idioci, żeby nie spostrzegli, co się ze

mną dzieje wobec niej...”

Począł tak drżeć, że mu zęby szczękały; wtedy odezwał się przygłuszony

rozsądek.

„Za pozwoleniem. Od jednego obiadu i jednej wizyty jeszcze bardzo daleko do

dłuższej znajomości. Na tysiąc zaś dłuższych znajomości ledwie jedna prowadzi

do oświadczyn; na dziesięć oświadczyn - ledwie jedne są przyjęte, a i z tych

ledwie połowa kończy się małżeństwem. Trzeba więc być zupełnym wariatem,

ażeby nawet przy dłuższej znajomości myśleć o małżeństwie, za którym jest

ledwie jedna, a przeciw któremu ze dwadzieścia tysięcy szans... Jasne czy

niejasne?”

Wokulski musiał przyznać, że jest jasne. Gdyby wszelka znajomość prowadziła

do małżeństwa, każda kobieta musiałaby mieć po kilkudziesięciu mężów, każdy

mężczyzna po kilkadziesiąt żon, księża nie daliby sobie rady ze ślubami, a cały

świat zamieniłby się w jeden wielki szpital wariatów. On zaś, Wokulski, nie

tylko nie był jeszcze dobrym znajomym panny Łęckiej, ale dopiero znajdował

się w przededniu do zrobienia z nią znajomości.

„Więc cóż zyskałem - spytał - po bułgarskich niebezpieczeństwach i tutejszych

wyścigach lub pojedynkach?...”

„Zyskałeś większą szansę - objaśnił rozsądek - przed rokiem miałeś może jedną

sto - albo jedną dwudziestomilionową prawdopodobieństwa, że się z nią

ożenisz, a za rok możesz mieć jedną dwudziestotysięczną...”

„Za rok?... - powtórzył Wokulski i znowu owionął go jakiś chłód surowy.

Wydarł mu się jednak i zapytał: - A jeżeli panna Izabela pokocha mnie albo już

kocha?...”

„Naprzód - należałoby wiedzieć, czy panna Izabela może kochać

kogokolwiek...”

„Alboż nie jest kobietą?”

„Trafiają się kobiety z defektem moralnym, niezdolne kochać nici nikogo, prócz

swoich przelotnych kaprysów, podobnież i mężczyźni; jest to tak dobra wada,

jak: głuchota, ślepota albo paraliż, tylko mniej widoczna.”

„Przypuśćmy...”

„Dobrze - mówił dalej głos, który Wokulskiemu przypominał zgryźliwe

zrzędzenie doktora Szumana - gdyby więc ta pani w ogóle mogła kogoś kochać,

to nasuwa się drugie pytanie: czy pokocha ciebie?”

„Przecież tak wstrętny nie jestem.”

„Owszem, możesz nim być, jak najpiękniejszy lew jest wstrętnym dla krowy

albo orzeł dla gęsi. Widzisz, mówię ci nawet komplimenta: porównywam cię ze

201

lwem i orłem, które mimo wszystkich zalet budzą jednak odrazę w samicach

innego gatunku. Unikaj zatem samic innego niż twój gatunku...

„Wokulski ocknął się i rozejrzał. Był już niedaleko Wisły, obok drewnianych

śpichrzów, a przejeżdżające furmanki zasypywały go czarnym pyłem. Szybko

zwrócił się ku miastu i począł rozważać samego siebie.

„We mnie jest dwu ludzi - mówił - jeden zupełnie rozsądny, drugi wariat. Który

zaś zwycięży?... Ach, o to się już nie troszczę. Ale co zrobię, jeżeli wygra ten

mądry?... Cóż to za okropna rzecz posiadając wielki kapitał uczuć złożyć go

samicy innego gatunku: krowie, gęsi albo czemuś jeszcze gorszemu?... Cóż to

za upokorzenie śmiać się z triumfów jakiegoś byka albo gąsiora, a jednocześnie


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: