płakać nad własnym sercem, tak boleśnie rozdartym, tak haniebnie

podeptanym?... Czy warto żyć dalej w podobnych warunkach?”

I na samą myśl o tym Wokulski uczuł pragnienie śmierci, ale tak zupełnej, żeby

nawet resztki jego popiołów nie zostały na ziemi.

Stopniowo jednak uspokoił się i wróciwszy do domu począł zastanawiać się już

całkiem chłodno nad tym: czy na jutrzejszy obiad włożyć frak, czy surdut?...

Albo czy do jutra nie zajdzie jakaś nieprzewidziana przeszkoda, która znowu mu

nie pozwoli zbliżyć się do panny Izabeli? Potem jeszcze zrobił rachunek

ostatnich handlowych obrotów, wysłał parę telegramów do Moskwy i

Petersburga, a nareszcie napisał list do starego Szlangbauma proponując, ażeby

mu pożyczył swego nazwiska w celu nabycia kamienicy Łęckich.

„Mecenas ma rację - myślał. - Lepiej kupić ten dom pod cudzą firmą. Inaczej

mogliby mnie podejrzewać o chęć wyzyskania ich albo - co gorsze - posądzić o

zamiar robienia im łaski!...” Jednakże pod powłoką obojętnych zajęć kipiała w

nim burza. Rozsądek głośno wołał, że jutrzejszy obiad niczego nie oznacza i nie

zapowiada. A nadzieja cicho... cicho szeptała, że - może jest kochanym, a może

dopiero nim będzie.

Ale cicho... tak cicho, że Wokulski z największą uwagą musiał się

przysłuchiwać jej szeptowi. Dzień następny, pełen znaczenia dla Wokulskiego,

nie odznaczył się żadną osobliwością ani w Warszawie, ani w naturze. Tu i

ówdzie na ulicy kłębił się kurz wzniecony miotłami stróżów, dorożki pędziły

bez pamięci albo zatrzymywały się bez powodu, a nieskończony potok

przechodniów ciągnął się w jedną i drugą stronę chyba po to, ażeby utrzymywać

ruch w mieście. Niekiedy pod ścianą domów przesuwali się ludzie obdarci,

skuleni, z rękami wbitymi w rękawy, jakby to był nie czerwiec, ale styczeń.

Czasem na środku ulicy przewinął się chłopski wózek napełniony blaszanymi

konwiami, a powożony przez zuchowatą babę w granatowym kaftanie i

czerwonej chustce na głowie.

Wszystko to roiło się między dwoma długimi ścianami kamienic pstrej barwy,

nad którymi górowały wyniosłe fronty świątyń. Na obu zaś końcach ulicy, niby

pilnujące miasta szyldwachy, wznosiły się dwa pomniki. Z jednej strony król

Zygmunt, stojący na olbrzymiej świecy, pochylał się ku Bernardynom,

widocznie pragnąc coś zakomunikować przechodniom. Z drugiego końca

202

nieruchomy Kopernik, z nieruchomym globusem w ręku, odwrócił się tyłem do

słońca, które na dzień wychodziło spoza domu Karasia, wznosiło się nad pałac

Towarzystwa Przyjaciół Nauk i kryło się za dom Zamoyskich jakby na przekór

aforyzmowi: „Wstrzymał słońce, wzruszył ziemię.” Wokulski, który w tym

właśnie kierunku wyglądał ze swego balkonu, mimo woli westchnął

przypomniawszy sobie, że jedynymi wiernymi przyjaciółmi astronoma byli

tragarze i tracze, nie odznaczający się, jak wiadomo, zbyt dokładną znajomością

zasługi Kopernika.

„Wiele mu z tego - myślał - że w kilku książkach nazywają go chlubą narodu...

Pracę dla szczęścia - rozumiem, ale pracy dla fikcji nazywającej się

społeczeństwem czy sławą - już bym się nie podjął. Społeczność niech sama

myśli o sobie, a sława... Co mi przeszkadza wyobrażać sobie, że już posiadam

sławę na przykład na Syriuszu? A przecież Kopernik nie jest dziś w lepszym

położeniu odnośnie do ziemi i tyle go obchodzi statua w Warszawie, co mnie

piramida na jakiejś Wedze!... Trzy wieki sławy oddam za chwilę szczęścia i

dziwię się tylko mojej głupocie, że kiedyś inaczej myślałem.”

Jakby w odpowiedzi na to spostrzegł po drugiej stronie ulicy Ochockiego;

wielki maniak szedł wolno, ze spuszczoną głową i rękoma w kieszeniach.

Prosty ten zbieg wypadków głęboko wstrząsnął Wokulskim; przez chwilę

uwierzył nawet w przeczucia i pomyślał z radosnym zdumieniem:

„Czy mi to nie zapowiada, że on będzie miał sławę Kopernika, a ja -

szczęście?... A budujże sobie machiny latające, tylko zostaw mi swoją

kuzynkę!... - Cóż znowu za przesądy?.. - opamiętał się po chwili.

- Ja i przesądy!...” W każdym razie bardzo podobało mu się zdanie, że Ochocki

będzie miał nieśmiertelną sławę, a on - żywą pannę Izabelę. Serce napełniła mu

otucha. Żartował z siebie, lecz mimo to czuł, że jakoś więcej ma spokoju i

odwagi.

„Więc przypuśćmy - mówił - że w rezultacie po wszystkich moich zabiegach -

odtrąci mnie... No?... słowo honoru, że natychmiast wezmę utrzymankę i będę z

nią siadał w teatrze obok loży państwa Łęckich. Zacna pani Meliton, a może i

ten... Maruszewicz wynajdą mi kobietę mającą podobne do niej rysy (za

kilkanaście tysięcy rubli można i to nawet znaleźć). Od stóp do głów owinę ją w

koronki, zasypię klejnotami, a wtedy przekonamy się, czy wobec niej nie

zblednie panna Izabela. -Niechże sobie potem idzie za mąż, choćby za

marszałka i barona...”

Ale na myśl o zamążpójściu panny Izabeli opanowała go wściekłość i rozpacz.

W takiej chwili - chciałby cały świat nabić dynamitem i rozsadzić. Lecz znowu

oprzytomniał:

„No i cóż bym zrobił, gdyby podobało się jej wyjść za mąż?... Nie, nawet gdyby

podobało się jej mieć kochanków: raz mego subiekta, drugi raz jakiego oficera,

trzeci raz furmana albo lokaja... No i cóż bym na to poradził?...” Poszanowanie

cudzej osobistości i swobody było w nim tak wielkie, że przed nim uginał się

nawet jego obłęd.

203

„Cóż zrobię?... cóż zrobię?...” - powtarzał ściskając dłońmi rozgorączkowaną

głowę.

Na godzinę wpadł do sklepu, załatwił kilka interesów i wrócił do siebie; o

czwartej służący wydobył mu z komody bieliznę i przyszedł fryzjer ogolić go i

uczesać.

- Cóż słychać, panie Fitulski? - zapytał fryzjera.

- Nic, a będzie gorzej; kongres berliński myśli o zduszeniu Europy, Bismarck o

zduszeniu kongresu, a Żydzi - o ogoleniu do reszty nas...opowiadał młody

artysta, piękny jak serafin, zręczny - jakby uciekł z żurnala krawców.

Zawiązał Wokulskiemu ręcznik na szyi i mydląc mu policzki z szybkością

piorunu, mówił dalej:

- W mieście, panie, cicho do czasu, a zresztą nic. Byłem wczoraj z

towarzystwem na Saskiej Kępie, ale cóż to, , panie, za ordynaryjna młodzież!...

Pokłócili się w tańcu i proszę mego pana wyobrazić sobie...Główkę trochę

wyżej s'il vous plait...

Wokulski podniósł głowę trochę wyżej i zobaczył, że jego operator nosi złote

spinki przy bardzo brudnych mankietach.

- Pokłócili się w tańcu - ciągnął elegant błyskając mu brzytwą przed oczyma - i

proszę sobie wyobrazić, że jeden chcąc kopnąć drugiego w wystawę - uderzył

damę!... Zrobił się hałas... pojedynek...Mnie naturalnie wybrano na sekundanta i

właśnie byłem dziś w kłopocie, bom miał tylko jeden pistolet, kiedy przed

półgodziną przychodzi do mnie obrażający i mówi, że nie głupi strzelać się i że

obrażony - może mu oddać, byle tylko raz... Główkę na prawo, s'il vous plait...

No wie pan, byłem tak oburzony (przed półgodziną), że porwałem faceta za

galeryjkę, kolanem w antresolę i - won! za drzwi. Z takim błaznen strzelać się

niepodobna , n'est-ce pas?...Teraz na lewo, s'il vous plait.

Skończył golić, umył Wokulskiemu twarz i owinąwszy go w strój podobny do

śmiertelnej koszuli delikwentów, mówił dalej:

- Że też nigdy u pana dobrodzieja nie spostrzegłem ani śladu kobiety:

przychodzę przecież w rozmaitych godzinach...

Wziął do rąk grzebień i szczotkę i zaczął czesać.

- Przychodzę w rozmaitych godzinach, a oko, panie, mam na te rzeczy... no!...

Pomimo to nigdy ani rąbka spódniczki, ani pantofelka, ani kawałka wstążki! A

przecież nawet raz u jednego kanonika zdarzyło mi się widzieć gorset; prawda,


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: