Można by zresztą zapomnieć o tym kupiectwie.

W tej samej porze pan Tomasz zakręcając siwego wąsa spacerował po swym

gabinecie i myślał: „Wokulski jest to człowiek ogromnie zręczny i energiczny!

Gdybym miał takiego plenipotenta (tu westchnął), nie pozbyłbym się

majątku...No, już stało się: za to dziś go mam... Z kamienicy zostanie mi

czterdzieści, nie - pięćdziesiąt, a może i sześćdziesiąt tysięcy rubli... Nie, nie

przesadzajmy, niech pięćdziesiąt tysięcy, no - niechby tylko czterdzieści

tysięcy... Dam mu to, on będzie mi płacił z osiem tysięcy rubli rocznie, resztę

zaś (jeżeli interes pójdzie w jego rękach, jak się spodziewam), resztę procentów

- każę kapitalizować... Za pięć, sześć lat suma podwoi się, a już za dziesięć -

może wzrosnąć w czwórnasób... Bo to w operacjach handlowych pieniądze

szalenie się mnożą... Ale co ja mówię!... Wokulski, jeżeli jest naprawdę

genialnym kupcem, powinien mieć i z pewnością ma sto za sto. A w takim razie

spojrzę mu w oczy i powiem bez ogródki: <<Dawaj ty innym, mój dobrodzieju,

piętnaście albo dwadzieścia procent rocznie, ale nie mnie, który się na tym

rozumiem.>> I on, naturalnie, zobaczywszy, z kim ma do czynienia, zmięknie

od razu i może nawet wykaże taki dochód, o jakim mi się nie śniło..” Dzwonek

w przedpokoju uderzył dwa razy. Pan Tomasz cofnął się w głąb gabinetu i

usiadłszy na fotelu wziął do rąk tom przygotowanej na ten cel ekonomii

Supińskiego. Mikołaj otworzył drzwi i za chwilę ukazał się Wokulski.

- A... witam!... - zawołał pan Tomasz wyciągając do niego rękę.

Wokulski nisko ukłonił się przed białymi włosami człowieka, którego rad był

nazywać swoim ojcem.

207

- Siadajże, panie Stanisławie... Może papierosa?... Proszę cię... Cóż tam

słychać?... Czytam właśnie Supińskiego: tęga głowa!... Tak, narody nie

umiejące pracować i oszczędzać zniknąć muszą z powierzchni ziemi...Tylko

oszczędność i praca!... Pomimo to nasi wspólnicy zaczynają grymasić, co?...

- Niech robią, jak im wygodniej - odparł Wokulski. - Ja na nich nie zyskam ani

jednego rubla.

- Ale ja nie opuszczę cię, panie Stanisławie - rzekł pan Tomasztonem

przekonania. I dodał po chwili: - W tych dniach sprzedaję, to jest dopuszczam

do sprzedaży mego domu. Miałem z nim duży kłopot: lokatorowie nie płacą,

rządcy złodzieje, a wierzycieli hipotecznych musiałem zaspokajać z własnej

kieszeni. Nie dziw się, że mnie to w końcu znudziło...

- Naturalnie - wtrącił Wokulski.

- Mam nadzieję - ciągnął pan Tomasz - że zostanie mi z niego pięćdziesiąt, a

choćby czterdzieści tysięcy rubli...

- Ile ma pan nadzieję wziąć za ten dom?

- Sto, do stu dziesięciu tysięcy rubli... Cokolwiek jednakże dostanę, tobie

oddam, panie Stanisławie.

Wokulski pochylił głowę na znak zgody i pomyślał, że jednak pan Tomasz za

swoją kamienicę nie dostanie więcej nad dziewięćdziesiąt tysięcy rubli. Tyle

bowiem miał w tej chwili do dyspozycji, a nie mógł zaciągać długów bez

narażania swego kredytu.

- Tobie oddam, panie Stanisławie - mówił pan Łęcki. - I właśnie chciałem

zapytać się, czy przyjmiesz?...

- Ależ rozumie się...

- I jaki mi dasz procent?

- Gwarantuję dwudziesty, a jeżeli interesa pójdą lepiej, to i wyższy - odparł

Wokulski dodając w duchu, że więcej nad piętnaście procent nie mógłby dać

komu innemu.

„Filut!... - pomyślał pan Tomasz. - Sam ma ze sto procentów, a mnie daje

dwadzieścia...”

Głośno jednak rzekł:

- Dobrze, kochany panie Stanisławie. Przyjmuję dwadzieścia procent, bylebyś

mi mógł wypłacić z góry.

- Będę płacił z góry... co pół roku - odpowiedział Wokulski lękając się, ażeby

pan Tomasz nie wydał pieniędzy zbyt prędko.

- I na to zgoda - rzekł pan Tomasz tonem wielkiej serdeczności. - Wszystkie zaś

zyski - dodał z lekkim akcentem - wszystkie zyski wyższe nad dwadzieścia

procent, proszę cię, ażebyś nie dawał mi ich do ręki, choćbym... błagał,

rozumiesz?... ale żebyś dołączał do kapitału. Niech rośnie, prawda?...

- Panie proszą - rzekł w tej chwili Mikołaj ukazując się we drzwiach gabinetu.

Pan Tomasz uroczyście podniósł się z fotelu i ceremonialnym krokiem

wprowadził gościa do salonu.

208

Później niejednokrotnie Wokulski usiłował zdać sobie sprawę z salonu i ze

sposobu, w jaki tam wszedł; ale całości faktu nie mógł sobie przypomnieć.

Pamiętał, że przede drzwiami ukłonił się parę razy panu Tomaszowi, że potem

owionęła go jakaś miła woń, skutkiem czego ukłonił się damie w kremowej

sukni z pąsową różą przy ramieniu, a potem - innej damie wysokiej i czarno

ubranej, która patrzyła na niego z przestrachem. Przynajmniej tak mu się

zdawało.

Dopiero po chwili spostrzegł, że damą w kremowej sukni była panna Izabela.

Siedziała na fotelu, z nieporównanym wdziękiem pochylona w jego stronę, i

łagodnie patrząc mu w oczy mówiła:

- Ojciec mój, jako pański wspólnik, będzie musiał odbyć długą praktykę, zanim

potrafi zadowolnić pana. W jego imieniu proszę o pobłażliwość.

Wyciągnęła rękę, której Wokulski ledwo śmiał dotknąć.

- Pan Łęcki - odparł - jako wspólnik, potrzebuje mieć tylko zaufanego adwokata

i buchaltera, którzy co pewien czas skontrolują rachunki. Reszta należy do nas.

Zdawało mu się, że powiedział coś bardzo głupiego, i zarumienił się.

- Pan musi mieć dużo zajęcia przy takim magazynie... - wtrąciła czarno ubrana

panna Florentyna i przestraszyła się jeszcze mocniej.

- Nie tak wiele. Do mnie należy dostarczanie funduszów obrotowych i

zawiązywanie stosunków z nabywcami i odbiorcami. Rodzajem zaś towaru i

oceną jego wartości zajmuje się administracja sklepu.

- Czy to można w każdym razie spuścić się na obcych - westchnęła panna

Florentyna.

- Mam doskonałego plenipotenta, a zarazem przyjaciela, który lepiej prowadzi

interesa, niżbym ja to potrafił.

- Szczęśliwy jesteś, panie Stanisławie... - pochwycił pan Łęcki. - Nie

wyjeżdżasz w tym roku za granicę?

- Chcę być w Paryżu na wystawie.

- Zazdroszczę panu - odezwała się panna Izabela. - Od dwu miesięcy marzę

tylko o wystawie paryskiej, ale papo jakoś nie okazuje skłonności do wyjazdu...

- Nasz wyjazd całkowicie zależy od pana Wokulskiego - odpowiedział ojciec. -

Radzę ci więc jak najczęściej zapraszać go na obiad i podawać smaczny, ażeby

miał dobry humor.

- Zaręczam, że ile razy będzie pan na nas łaskaw, sama zajrzę do kuchni. Czy

jednak dobre chęci wystarczą w tym wypadku...

- Z wdzięcznością przyjmuję obietnicę - odparł Wokulski. - Nie wpłynie to

jednak na termin wyjazdu państwa do Paryża, ponieważ zależy on tylko od ich

woli.

- Merci...- szepnęła panna Izabela.

Wokulski schylił głowę. „Znam ja to << merci>>! - pomyślał - płaci się za nie

kulami...”

209

- Państwo pozwolą do stołu?... - wtrąciła panna Florentyna. Przeszli do

jadalnego pokoju, gdzie na środku stał okrągły stół nakryty na cztery osoby.

Wokulski znalazł się przy nim między panną Izabelą i jej ojcem, naprzeciw

panny Florentyny. Już był zupełnie spokojny, tak spokojny, że aż go to

przerażało. Opuścił go szał miłości nawet pytał sam siebie: czy ona jest kobietą,

którą kochał?... Bo czy podobna kochać się tak jak on i siedząc o krok od

przyczyny swego obłędu czuć taką ciszę w duszy, tak niezmierną ciszę?... Myśl

miał tak swobodną, że nie tylko dokładnie widział każde drgnienie fizjognomii

swoich współbiesiadników, ale jeszcze (co już było zabawne), patrząc na pannę

Izabelę, robił sobie następujący rachunek:

„Suknia. Piętnaście łokci surowego jedwabiu po rublu - piętnaście rubli...


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: