odchodząc zdjął ze swego syna rodzicielskie przekleństwo i nawet zaprosił go

do siebie na szabasowy obiad.

„Bądź jak bądź - mówił do siebie Rzecki - głupia historia z tym teatrem, nade

wszystko z tym, że Stach zaniedbuje interesa...”

Innym razem wpadł do sklepu powszechnie szanowany mecenas, prawa ręka

księcia, prawny doradca całej arystokracji, zapraszając Wokulskiego na jakąś

wieczorną sesję. Pan Ignacy nie wiedział, gdzie posadzić znakomitą osobę i jak

cieszyć się z honoru wyrządzonego przez mecenasa jego Stachowi. Tymczasem

Stach nie tylko nie wzruszył się dostojnymi zaprosinami na wieczór, ale wprost

odmówił, co nawet trochę dotknęło mecenasa, który zaraz wyszedł i pożegnał

ich obojętnie.

- Dlaczegożeś nie przyjął zaprosin?... - zapytał zrozpaczony pan Ignacy.

- Bo muszę być dzisiaj w teatrze - odpowiedział Wokulski.

Prawdziwa wszelako zgroza opanowała Rzeckiego, gdy w tym samym dniu

inkasent Oberman przyszedł do niego przed siódmą wieczorem prosząc o

zrobienie dziennego obrachunku .

229

- Po ósmej... po ósmej.. - odpowiedział mu pan Ignacy. - Teraz nie ma czasu.

- A po ósmej ja nie będę miał czasu - odparł Oberman.

- Jak to?... co to?...

- A tak, że o wpół do ósmej musze być z naszym panem w teatrze... - mruknął

Oberman, nieznacznie wzruszając ramionami.

W tej samej chwili przyszedł pożegnać go uśmiechnięty pan Zięba.

- Pan już wychodzi, panie Zięba, ze sklepu?... O trzy kwadranse na siódmą?... -

spytał zdumiony pan Ignacy, szeroko otwierając oczy.

- Idę z wieńcami dla Rossiego - szepnął grzeczny pan Zięba z jeszcze milszym

uśmiechem. Rzecki schwycił się obu rękoma za głowę.

- Powariowali z tym teatrem! - zawołał. - Może jeszcze i mnie tam wyciągną?...

No, ale to ze mną sprawa!...

Czując, że lada dzień i jego zechce namawiać Wokulski, ułożył sobie pan

Ignacy mowę, w której nie tylko miał oświadczyć, że nie pójdzie na Włochów,

ale jeszcze miał zreflektować Stacha mniej więcej tymi słowy:

- Daj spokój... co ci po tych głupstwach!... - i tak dalej.

Tymczasem Wokulski, zamiast namawiać go, przyszedł raz około szóstej do

sklepu, a zastawszy Rzeckiego nad rachunkami - rzekł:

- Mój drogi, dziś Rossi gra Makbeta, siądź z łaski swej w pierwszym rzędzie

krzeseł (masz tu bilet) i po trzecim akcie podaj mu to album...

I bez żadnych ceremonii, a nawet bez dalszych wyjaśnień doręczył panu

Ignacemu album z widokami Warszawy i warszawianek, co razem mogło

kosztować z pięćdziesiąt rubli!...

Pan Ignacy uczuł się głęboko obrażony. Wstał ze swego fotela, zmarszczył brwi

i już otworzył usta, ażeby wybuchnąć, kiedy Wokulski opuścił nagle sklep

nawet nie patrząc na niego.

No i naturalnie pan Ignacy musiał pójść do teatru, ażeby nie zrobić przykrości

Stachowi.

W teatrze trafił się panu Ignacemu cały szereg niespodzianek.

Przede wszystkim wszedł on na schody prowadzące na galerię, gdzie bywał

zwykle za swoich dawnych, dobrych czasów. Dopiero woźny przypomniał mu,

że ma bilet do pierwszego rzędu krzeseł, obrzucając go przy tym spojrzeniami,

które mówiły, że ciemnozielony surdut pana Rzeckiego, album pod pachą, a

nawet fizjognomia a la Napoleon III wydają się niższym organom władzy

teatralnej mocno podejrzanymi.

Zawstydzony, zeszedł pan Ignacy na dół do frontowego przysionka ściskając

pod pachą album i kłaniając się wszystkim damom, około których miał zaszczyt

przechodzić. Ta uprzejmość, do której nie nawykli warszawiacy, już w

przysionku zrobiła wrażenie. Zaczęto pytać się: kto to jest? a chociaż nie

poznano osoby, w lot jednakże spostrzeżono że, cylinder pana Ignacego

pochodzi sprzed lat dziesięciu, krawat sprzed pięciu, a ciemnozielony surdut i

obcisłe spodnie w kratki sięgają nierównie dawniejszej epoki. Powszechnie

230

brano go za cudzoziemca; lecz gdy spytał kogoś ze służby: którędy iść do

krzeseł? - wybuchnął śmiech.

- Pewnie jakiś szlachcic z Wołynia - mówili eleganci. - Aleco on ma pod

pachą?...

- Może bigos albo pneumatyczną poduszkę...

Osmagany szyderstwem, oblany zimnym potem, dostał się nareszcie pan Ignacy

do upragnionych krzeseł. Było ledwie po siódmej i widzowie dopiero zaczęli się

gromadzić; ten i ów wchodził do krzeseł w kapeluszu na głowie, loże były puste

i tylko na galeriach czerniała masa ludu, a na paradyzie już wymyślano i wołano

policji.

„O ile się zdaje, zebranie będzie bardzo ożywione” - mruknął z bladym

uśmiechem nieszczęśliwy pan Ignacy sadowiąc się w pierwszym rzędzie.

Z początku patrzył tylko na prawą dziurkę w kurtynie ślubując, że nie oderwie

od niej oczu. W parę minut jednakże ochłonął ze wzruszenia, a nawet nabrał

takiego animuszu, że począł oglądać się. Sala wydała mu się jakaś niewielka i

brudna i dopiero gdy zastanawiał się nad przyczynami tych zmian, przypomniał

sobie, że ostatni raz był w teatrze na występie Dobrskiego w Halce, mniej

więcej przed szesnastoma laty.

Tymczasem sala napełniała się, a widok pięknych kobiet, zasiadających w

lożach, do reszty orzeźwił pana Ignacego. Stary subiekt wydobył nawet małą

lornetkę i zaczął przypatrywać się fizjognomiom; przy tej zaś okazji zrobił

smutne odkrycie, że i jemu przypatrują się z amfiteatru, z dalszych rzędów

krzeseł, bal nawet z lóż... Gdy zaś przeniósł swoje zdolności psychiczne od oka

do ucha, pochwycił wyrazy latające jak osy:

- Cóż to za oryginał?...

- Ktoś z prowincji.

- Ale skąd on wyrwał taki surdut?...

- Uważasz pan jego breloki przy dewizce? Skandal!...

- Albo kto się tak dziś czesze?...

Niewiele brakowało, ażeby pan Ignacy upuścił swoje album i cylinder i uciekł z

gołą głową z teatru. Na szczęście, w ósmym rzędzie krzeseł zobaczył znajomego

fabrykanta pierników, który w odpowiedzi na ukłon Rzeckiego opuścił swoje

miejsce i zbliżył się do pierwszego rzędu.

- Na miłość boską, panie Pifke - szepnął zalany potem - usiądź pan na moim

miejscu i oddaj mi swoje .

- Z największą chęcią - odparł głośno rumiany fabrykant. - Cóż, źle tu panu?...

Pyszne miejsce!...

- Doskonałe. Ale ja wolę dalej... Gorąco mi...

- Tam tak samo, ale mogę usiąść. A co to masz pan za paczkę?...

Teraz dopiero Rzecki przypomniał sobie obowiązek.

- Uważa pan, drogi panie Pifke, jakiś wielbiciel tego... tego Rossiego...

- Ba, któż by Rossiego nie uwielbiał! - odpowiedział Pifke. - Mam libretto do

Makbeta, może panu dać?...

231

- Owszem. Ale... ten wielbiciel, uważa pan, kupił u nas kosztowne album i

prosił, ażeby po trzecim akcie wręczyć je Rossiemu...

- Zrobię to z przyjemnością! - zawołał otyły Pifke pchając się na miejsce

Rzeckiego.

Pan Ignacy miał jeszcze kilka bardzo przykrych chwil. Musiał wydobyć się z

pierwszego rzędu krzeseł, gdzie zebrani eleganci spoglądali na jego surdut i na

jego krawat, i na jego aksamitną kamizelkę z ironicznymi uśmiechami. Potem

musiał wejść do ósmego rzędu krzeseł, gdzie wprawdzie bez ironii patrzono na

jego garnitur, ale gdzie musiał potrącać o kolana siedzących dam...

- Stokrotnie przepraszam - mówił zawstydzony. - Ale tak ciasno...

- Potrzebujesz pan nie mówić brzydkie słowo - odpowiedziała mu jedna z dam,

w której nieco podmalowanych oczach pan Ignacy nie dojrzał jednak gniewu za

swój postępek. Był przecież tak zażenowany, że chętnie poszedłby do

spowiedzi, byle oczyścić się z plamy owych potrącań. Nareszcie znalazł krzesło

i odetchnął. Tu przynajmniej nie zwracano na niego uwagi, częścią z powodu

skromnego miejsca, jakie zajmował, częścią, że teatr był przepełniony i już


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: