zaczęło się widowisko.

Gra artystów z początku nie obchodziła go, oglądał się więc po sali i przede

wszystkim spostrzegł Wokulskiego. Siedział on w czwartym rzędzie i

wpatrywał się bynajmniej nie w Rossiego, ale w lożę, którą zajmowała panna

Izabela z panem Tomaszem i hrabiną. Rzecki parę razy w życiu widział ludzi

zamagnetyzowanych i zdawało mu się, że Wokulski ma taki wyraz fizjognomii,

jak gdyby był zamagnetyzowany przez ową lożę. Siedział bez ruchu, jak

człowiek śpiący z szeroko otwartymi oczyma.

Kto by jednakże tak oczarował Wokulskiego? Pan Ignacy nie mógł się

domyślić. Zauważył przecie inną rzecz: ile razy nie było Rossiego na scenie,

panna Izabela obojętnie oglądała się po sali albo rozmawiała z ciotką. Lecz gdy

wyszedł Makbet-Rossi, przysłaniała twarz do połowy wachlarzem i cudownymi,

rozmarzonymi oczyma zdawała się pożerać aktora. Czasami wachlarz z białych

piór opadał jej na kolana, a wtedy Rzecki na twarzy panny Izabeli spostrzegał

ten sam wyraz zamagnetyzowania, który go tak zdziwił w fizjognomii

Wokulskiego. Spostrzegł jeszcze inne rzeczy. Kiedy piękne oblicze panny

Izabeli wyrażało najwyższy zachwyt, wtedy Wokulski pocierał sobie ręką

wierzch głowy. A wówczas, jakby na komendę, z galerii i z paradyzu odzywały

się gwałtowne oklaski i wrzaskliwe okrzyki: „Brawo, brawo Rossi!...” Zdawało

się nawet panu Ignacemu, że gdzieś w tym chórze odróżnia zmęczony głos

inkasenta Obermana, który pierwszy zaczynał wrzeszczeć a ostatni milknąć.

„Do diabła! - pomyślał - czyżby Wokulski dyrygował klakierami?”

Ale wnet odpędził to nieusprawiedliwione podejrzenie. Rossi bowiem grał

znakomicie i klaskaĺi mu wszyscy z równym zapałem. Najmocniej jednak pan

Pifke, jowialny fabrykant pierników, który stosownie do umowy po trzecim

akcie z wielkim hałasem podał Rossiemu album. Wielki aktor nie kiwnął nawet

232

głową Pifkemu; natomiast złożył głęboki ukłon w kierunku loży, gdzie siedziała

panna Izabela, a może-tylko w tym kierunku.

„Przywidzenia!... przywidzenia!... - myślał pan Ignacy opuszczając teatr po

ostatnim akcie. - Stach przecie nie byłby aż tak głupi...”

W rezultacie jednak pan Ignacy nie był niezadowolony z pobytu w teatrze. Gra

Rossiego podobała mu się; niektóre sceny, jak morderstwo króla Dunkana albo

ukazanie się ducha Banka, zrobiły na nim potężne wrażenie, a już całkiem był

oczarowany zobaczywszy, jak Makbet bije się na rapiery.

Toteż wychodząc z teatru nie miał pretensji do Wokulskiego; owszem, zaczął

nawet podejrzewać, że kochany Stach tylko dla zrobienia mu przyjemności

wymyślił komedię z wręczeniem podarunku Rossiemu.

„On wie, poczciwy Stach - myślał - że tylko przynaglony mogłem pójść na

włoskich aktorów... No i dobrze się stało. Pysznie gra ten facet i muszę

zobaczyć go drugi raz... Zresztą - dodał po chwili - kto ma tyle pieniędzy co

Stach, może robić prezenta aktorom. Ja wprawdzie wolałbym jaką ładnie

zbudowaną aktorkę, ale... Ja jestem człowiek innej epoki, nawet nazywają mnie

bonapartystą i romantykiem...”

Myślał tak i mruczał po cichu, gdyż nurtowała go inna myśl, którą chciał w

sobie zagłuszyć: „Dlaczego Stach tak dziwnie przypatrywał się loży, w której

siedziała hrabina, pan Łęcki i panna Łęcka?... Czyliżby?... Eh! cóż

znowu...Wokulski ma przecież zbyt wiele rozumu, ażeby mógł przypuszczać, że

coś z tego być może... Każde dziecko pojęłoby od razu, że ta panna, w ogóle

zimna jak lód, dziś szaleje za Rossim... Jak ona na niego patrzyła, jak się nawet

czasami zapominała i jeszcze gdzie, w teatrze, wobec tysiąca osób!... Nie, to

głupstwo. Słusznie nazywają mnie romantykiem...”

I znowu usiłował myśleć o czym innym. Poszedł nawet (mimo późnej nocy) do

restauracji, gdzie grała muzyka złożona ze skrzypców, fortepianu i arfy. Zjadł

pieczeń z kartoflami i z kapustą, wypił kufel piwa, potem drugi kufel, potem

trzeci i czwarty... nawet siódmy... Zrobiło mu się tak jakoś raźnie, że cisnął

arfiarce na talerz dwie czterdziestówki i zaczął śpiewać pod nosem. A potem

przyszło mu do głowy, że - koniecznie, ale to koniecznie powinien

zaprezentować się czterem Niemcom, którzy przy bocznym stoliku jedzą

pekeflejsz z grochem. „Dlaczego ja miałbym się im prezentować?... Niech oni

mnie się zaprezentują” - myślał pan Ignacy.

I w tej chwili opanowała go idea, że tamci czterej panowie powinni mu się

zaprezentować, jako starszemu wiekiem tudzież byłemu oficerowi węgierskiej

piechoty, która przecież porządnie biła Niemców. Zawołał nawet usługującą

dziewczynę w celu wysłania jej do owych czterech panów jedzących pekeflejsz,

gdy wtem muzyka złożona ze skrzypców, arfy i fortepianu zagrała...

Marsyliankę.

Pan Ignacy przypomniał sobie Węgry, piechotę, Augusta Katza i czując, że mu

łzy nabiegają do oczu, że się lada chwilę rozpłacze, porwał ze stołu swój

233

cylinder sprzed wojny francusko -pruskiej i rzuciwszy na stół rubla wybiegł z

restauracji.

Dopiero gdy na ulicy owionęło go świeże powietrze, oparł się o słup latarni

gazowej i spytał:

- Do diabła, czyżbym się upił?... Ba! siedm kufli...

Wrócił do domu starając się iść jak najprościej i teraz dopiero przekonał się, że

warszawskie chodniki są nadzwyczaj nierówne: co kilkanaście kroków bowiem

musiał zbaczać albo w stronę rynsztoka, albo w stronę kamienic. Potem (dla

przekonania samego siebie, że jego umysłowe zdolności znajdują się w

kwitnącym stanie) zaczął rachować gwiazdy na niebie.

- Raz... dwa... trzy... siedm... siedm... Co to jest siedm?... Ach, siedem kufli

piwa... Czyżbym naprawdę?... Po co ten Stach wysłał mnie do teatru!...

Do domu trafił od razu i od razu znalazł dzwonek. Zadzwoniwszy jednak aż

siedm razy na stróża, uczuł potrzebę oparcia się o kąt, zawarty między bramą i

ścianą, i usiłował zliczyć, nie z potrzeby, ale ot, tak sobie: ile też upłynie minut,

zanim mu stróż otworzy? W tym celu wydobył zegarek z sekundnikiem i

przekonał się, że - już jest wpół do drugiej.

- Podły stróż! - mruknął. - Ja muszę wstać o szóstej, a on do wpół do drugiej

trzyma mnie na ulicy...

Szczęściem, stróż natychmiast otworzył furtkę, przez którą pan Ignacy krokiem

zupełnie pewnym, a nawet więcej niż pewnym, bardzo pewnym, przeszedł całą

sień czując, że jego cylinder siedzi mu trochę na bakier, ale tylko troszeczkę.

Następnie bez żadnej trudności znalazłszy drzwi swego mieszkania usiłował po

kilka razy na próżno wprowadzić klucz do zamku. Czuł dziurkę pod palcem,

ściskał w ręce klucz tak mocno jak nigdy i mimo to nie mógł trafić.

- Czyliżbym naprawdę?...

W tej właśnie chwili otworzyły się drzwi, a współcześnie jego jednooki pudel Ir,

nie podnosząc się z pościeli, parę razy szczeknął:

- Tak... tak!...

- Milcz, ty podła świnio!... - mruknął pan Ignacy i nie zapalając lampy, rozebrał

się i położył do łóżka.

Sny miał okropne. Śniło mu się czy tylko przywidywało, że ciągle jest w teatrze

i że widzi Wokulskiego z szeroko otwartymi oczyma, zapatrzonego w jedną

lożę. W loży tej siedziała hrabina, pan Łęcki i panna Izabela. Rzeckiemu

zdawało się, że Wokulski patrzy tak na pannę Izabelę.

- Niepodobna! - mruknął. - Stach nie jest aż tak głupi...

Tymczasem (wszystko w marzeniu) panna Izabela podniosła się z fotelu i

wyszła z łoży, a Wokulski za nią, wciąż patrząc jak człowiek zamagnetyzowany.

Panna Izabela opuściła teatr, przeszła plac Teatralny i lekkim krokiem wbiegła

na ratuszową wieżę, a Wokulski za nią, wciąż patrząc jak człowiek

zamagnetyzowany. A potem z ganku ratuszowej wieży panna Izabela, uniósłszy


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: