Światło zgasło. W smolistej ciemności powiał lodowato zimny wiatr, który zmroził chłopcu skórę. Wicher wydawał teraz odgłosy przypominające ryk bestii, potworów, które żyły tylko w książkach Cala. Próbował odczołgać się na bok, ale ziemia drżała, utrudniając mu ruchy.
Coś się wyłoniło z lodowatej ciemności, z rozedrganej ziemi. Coś wielkiego i potwornego.
Miało czerwone jak krew oczy, pełne… głodu. Popatrzyło na Cala. A gdy się uśmiechnęło, potworne zęby zalśniły niczym srebrne sztylety.
Cal pomyślał, że umarł i że to coś go pożre jednym kłapnięciem szczęki.
Ale kiedy odzyskał czucie, usłyszał bicie własnego serca i krzyki przyjaciół.
Braci krwi.
– Jezu, Jezu, co to było? Widzieliście? – wołał Fox cieniutkim głosem. – Gage, Boże, z nosa leci ci krew.
– Tobie też. Coś… Cal. Boże, Cal. Cal leżał nieruchomo na plecach, czując na twarzy ciepłą krew.
Był zbyt oszołomiony, żeby się tym przestraszyć.
– Nic nie widzę – wychrypiał drżącym szeptem. – Nic nie widzę.
– Twoje okulary są zniszczone. – Fox podpełzł do niego z twarzą brudną od ziemi i krwi. – Zbiło się jedno ze szkieł. Koleś, mama cię zabije!
– Zbite. – Cal sięgnął drżącą ręką i zdjął okulary.
– Coś tu było. – Gage schwycił go za ramię. – Poczułem to, jak już wszystko tu oszalało, poczułem w sobie. Potem… widzieliście to? Widzieliście?
– Ja widziałem jego oczy – powiedział Fox i zaszczekał zębami. – Musimy stąd uciekać. Musimy się stąd wynosić.
– Dokąd? – zapytał Gage. Pomimo że wciąż oddychał z trudem, podniósł nóż Cala i mocno zacisnął go w dłoni. – Nie wiemy, dokąd to poszło. Czy to był niedźwiedź? Czy…
– To nie był niedźwiedź – mówił już spokojnie Cal. – To przyszło coś, co przebywało w tym miejscu kiedyś, dawno temu. Widzę… widzę to. Kiedyś, gdy chciało, wyglądało jak człowiek. Ale nie było człowiekiem.
– Chłopie, uderzyłeś się w głowę. Cal popatrzył na Foxa, źrenice miał niemal czarne.
– Widzę jego i tego drugiego. – Rozwarł dłoń ze zranionym nadgarstkiem i pokazał kawałek zielonego kamienia z czerwonymi plamkami. – To od niego.
Fox rozprostował palce, Gage tak samo. Każdy z nich zaciskał w dłoni trzecią część zielonego kamienia.
– Co to jest? – wyszeptał Gage. – Skąd my to, do cholery, mamy?
– Nie wiem, ale od teraz należy do nas. Uch, jeden za trzech, trzech za jednego. Chyba coś uwolniliśmy. Coś złego. Ja widzę!
Cal zamknął na chwilę oczy, po czym popatrzył na przyjaciół.
– Widzę, ale bez okularów. Widzę dobrze, nic nie jest zamazane. Widzę wyraźnie bez okularów!
– Poczekaj. – Gage z drżeniem zdjął koszulę i odwrócił się do nich plecami.
– Człowieku, twoje rany zniknęły. – Fox dotknął palcami idealnie gładkich pleców przyjaciela. – Wszystkie. I… – Wyciągnął rękę. Płytkie cięcie na nadgarstku już niemal się zagoiło. – Cholerka, to teraz jesteśmy jak super bohaterowie?
– To demon – powiedział Cal. – I my go wypuściliśmy.
– O w mordę. – Gage wbił wzrok w ciemny las. – Wszystkiego cholernie najlepszego z okazji urodzin.
ROZDZIAŁ 03
Hawkins Hollow
Luty 2008 roku
W Hawkins Hollow w stanie Maryland było zimniej niż na Alasce. Cal lubił wiedzieć takie rzeczy, mimo że on akurat znajdował się w Hollow, gdzie wilgotny, lodowaty wiatr dął jak szalony i mroził gałki oczne.
Bo tylko oczy miał odsłonięte, gdy przechodził przez Main Street z mochaccino w ręku, kierując się z Coffee Talk do kręgielni.
Trzy razy w tygodniu jadał śniadania w Spiżarni Ma kilka domów dalej i przynajmniej raz w tygodniu obiad u Gina.
Jego ojciec wierzył w ideę wspierania lokalnej społeczności, innych kupców. Teraz tata był już prawie na emeryturze i Cal doglądał większości interesów, starając się kontynuować tę tradycję.
Robił zakupy w lokalnym sklepie, pomimo że supermarket kilka kilometrów za miastem był o wiele tańszy. Jeśli chciał posłać kobiecie kwiaty, odpierał pokusę załatwienia tego za pomocą kilku kliknięć w internecie i szedł do miejscowej kwiaciarni.
Znał tutejszego hydraulika, elektryka, malarza, miejscowych rzemieślników. Zatrudniał ludzi z miasta, kiedy tylko mógł.
Przez całe życie mieszkał w Hollow, poza latami spędzonymi w college'u. Tu było jego miejsce.
Co siedem lat od dziesiątych urodzin przeżywał koszmar, który nawiedzał miasteczko. I co siedem lat pomagał usuwać jego skutki.
Otworzył drzwi do kręgielni i zamknął je za sobą na zamek. Jeśli ich nie zamykał, ludzie mieli zwyczaj wchodzić bez pukania bez względu na wywieszone godziny otwarcia.
Kiedyś nie zwracał na to uwagi, dopóki jednej nocy, gdy akurat grał z Alysą Kramer w rozbierane kręgle, nie weszło do środka trzech nastolatków w poszukiwaniu automatów do gry.
Cal wziął sobie do serca tę lekcję.
Przeszedł obok recepcji, sześciu torów i punktu zwrotu kul, wypożyczalni butów i grilla, skręcił i wbiegł po schodach na zagracone drugie piętro, gdzie mieściły się jego (albo ojca, jeśli ten akurat był w nastroju) biuro, maleńka toaleta i ogromny magazyn.
Postawił kawę na biurku, zdjął rękawiczki, szalik, czapkę, płaszcz i ocieplaną kamizelkę.
Włączył komputer, nastawił radio i usiadł, żeby orzeźwić się kofeiną i zabrać do pracy.
Kręgielnia, którą dziadek Cala otworzył w latach czterdziestych, była niewielka, z trzema alejami, kilkoma automatami do gry i punktem sprzedaży coli. Rozwinęła się w latach sześćdziesiątych, a jeszcze bardziej na początku osiemdziesiątych, gdy ojciec Cala przejął stery.
Teraz, z sześcioma alejami, salonem gier automatycznych i prywatną salą bankietową, kręgielnia była właśnie tym miejscem w Hollow, gdzie należało bywać.
Zasługa dziadka, pomyślał Cal, przeglądając rezerwacje na następny miesiąc. Ale największe zasługi miał ojciec, który zamienił kręgielnię w centrum rodzinnej rozrywki i wykorzystał jej sukces do inwestowania w inne interesy.
– Miasto nosi nasze nazwisko – zwykł mawiać Jim Hawkins. – Szanuj nazwisko, szanuj miasto.
I Cal szanował. Inaczej już dawno by stąd wyjechał. Pracował już godzinę, gdy usłyszał pukanie do drzwi.
– Przepraszam, Cal, chciałem ci tylko dać znać, że jestem. Pomyślałem, że dokończę malowanie łazienek, skoro nie otwierasz dziś rano.
– Dobrze, Bill. Masz wszystko, czego ci potrzeba?
– Pewnie. – Bill Turner, trzeźwy od pięciu lat, dwóch miesięcy i sześciu dni, odchrząknął. – Zastanawiałem się, czy nie masz jakichś wieści od Gage'a.
– Milczy od kilku miesięcy. Delikatny temat, pomyślał Cal, gdy Bill tylko skinął głową.
Grząski teren.
– W takim razie zabieram się do pracy. Cal patrzył, jak Bill wychodzi. Nic nie mogę na to poradzić, powtarzał sobie. I nie był wcale pewien, czy powinien coś robić.
Czy pięć lat trzeźwości może wynagrodzić tamte razy pasem, wszystkie kuksańce, kopniaki i przekleństwa? Nie jemu to osądzać.
Spuścił wzrok na cienki ślad na nadgarstku. Dziwne, jak szybko się zagoiła ta mała rana, zostawiając jednocześnie tak trwałą bliznę – jedyną, jaką miał. Dziwne, że tak niewielkie wydarzenie wprowadzało miasto co siedem lat w siedem dni piekła.
Czy Gage wróci tego lata, jak każdego siódmego roku? Cal nie widział przyszłości, nie otrzymał tego daru – i brzemienia – ale wiedział, że gdy on, Gage i Fox, skończą trzydzieści jeden lat, będą w Hollow razem.
Złożyli przysięgę.
Dokończył pracę i ponieważ nie mógł przestać myśleć o przyjacielu, napisał krótki mejl do Gage'a.
Hej.
Gdzie, do diabła, jesteś? W Vegas? W Mozambiku? W Duluth? Idę na spotkanie z Foxem. Do Hollow przyjeżdża jakaś pisarka, żeby zebrać materiały na temat historii, legend i – jak to nazywają – anomalii. Pewnie sobie z nią poradzimy, ale pomyślałem, że powinieneś o tym wiedzieć. Mamy minus dwadzieścia dwa stopnie i wieje lodowaty wiatr. Chciałbym, żebyś ty tu był, a ja nie. Cal.