Wróciłam do pokoju autopsji myśląc, że byłam gotowa. A potem zobaczyłam drobne ciałko leżące na nierdzewnej stali stołu.
Lalka. Takie było moje pierwsze wrażenie. Naturalnej wielkości lateksowe dziecko, które z upływem czasu poszarzało. Kiedyś takie miałam, najpierw było różowe i pachniało gumą. Karmiłam je przez mały, okrągły otworek w ustach i zmieniałam pieluszkę, kiedy nasiąkła wodą.
Ale teraz patrzyłam nie na zabawkę. Dziecko leżało na brzuszku, z wyciągniętymi na boki rękami, ze zgiętymi palcami rąk. Pośladki były spłaszczone, a białe smugi przecinały siną plamę na plecach. Głowa pokryta była rudym meszkiem włosów. Noworodek był nagi, wokół prawego nadgarstka miał bransoletkę z miniaturowych krążków. Obok lewej łopatki dostrzegłam dwie rany.
Na stole obok leżały śpioszki z niebieskimi i czerwonymi samochodzikami uśmiechającymi się z flaneli. Przy nich leżała brudna pielucha, bawełniany podkoszulek zapinany w kroczu, sweterek z długimi rękawami i para białych skarpetek. Na wszystkim były plamy krwi.
LaManche mówił do dyktafonu.
– Bebe de race blanche, bien developpe et bien nourri…
Dobrze rozwinięte i dobrze karmione, ale martwe, pomyślałam, coraz bardziej oburzona.
– Le corps est bien preserve, avec une legere maceration epidermiąue…
Patrzyłam na małe zwłoki. Tak, były dobrze zachowane, oprócz lekkich otarć na rękach.
– Chyba nawet specjalnie się nie broniły…
Obok mnie stanął Bertrand. Nie odpowiedziałam. Nie miałam ochoty na żarty w kostnicy.
– W chłodni jest jeszcze jedno – poinformował mnie.
– Też już wiem – odparłam szorstko.
– Tak, ale Jezu, to są małe dzieci.
Nasze spojrzenia spotkały się i poczułam wstyd. On nie chciał być zabawny. Wyglądał tak, jakby to jego dziecko umarło.
– Małe dzieci. Ktoś je zabił i ukrył w piwnicy. Z zimną krwią. Gorzej. Ten łobuz je prawdopodobnie znał.
– Niby dlaczego?
– Na to wychodzi. Dwoje dzieci, dwoje dorosłych, prawdopodobnie rodzice. Ktoś załatwił całą rodzinę.
– I spalił dom, aby zatrzeć ślady?
– Możliwe.
– To mógł być nieznajomy.
– Mógł być, ale wątpię. Poczekajmy. Zobaczymy. – Skupił się na autopsji, splatając ręce z tyłu.
LaManche przestał mówić do dyktafonu i zawołał technika. Lisa wzięła z kontuaru miarę i rozciągnęła ją na długość ciała dziecka.
– Cinquante-huit centimetres. – Pięćdziesiąt osiem centymetrów.
Ryan patrzył na to wszystko z drugiej strony pokoju, z rękami skrzyżowanymi, prawym kciukiem pocierając tweed okrywający lewe przedramię. Co chwilę zaciskał szczęki i jabłko Adama wędrowało w górę i w dół.
Lisa zmierzyła obwód główki, klatki piersiowej i pasa, głośno odczytując wymiary. Następnie uniosła ciało i umieściła je na wiszącej wadze. Zwykle używana jest do ważenia poszczególnych organów. Szala się lekko zakołysała i Lisa ją zatrzymała. Widok ściskał serce. Martwe dziecko w kołysce z nierdzewnej stali.
– Sześć kilogramów.
W chwili śmierci dziecko ważyło tylko sześć kilogramów. Trzynaście funtów.
LaManche nagrał wagę, Lisa zdjęła z wagi drobne zwłoki i położyła na stole. Kiedy się odsunęła, poczułam zimno w krtani. Spojrzałam na Bertranda, ale wpatrywał się w swoje buty.
To był mały chłopiec. Leżał na plecach, nogi i stopy miał powykręcane w stawach. Jego oczy były szeroko otwarte i okrągłe, a tęczówki zmętniało i szare. Główka przechylona była na bok i jeden okrągły policzek oparty o lewy obojczyk.
Dokładnie poniżej policzka zobaczyłam w klatce piersiowej dziurę, mniej więcej wielkości mojej pięści. Brzegi rany były poszarpane, a wokół powstało fioletowe zgrubienie. Otwór otaczały nacięcia, każde długości jednego centymetra lub dwóch. Niektóre głębokie, inne powierzchniowe. W kilku miejscach jedno nacięcie krzyżowało się z drugim, tworząc kształty przypominające litery L albo V.
Uniosłam rękę na wysokość piersi i żołądek mi się zacisnął. Obróciłam się do Bertranda, niezdolna do sformułowania pytania.
– Uwierzycie w to? – powiedział ponuro. – Ten drań wyciął mu serce.
– Zginęło?
Przytaknął.
Przełknęłam ślinę.
– A drugie dziecko?
Znowu skinął.
– Już człowiek myśli, że widział wszystko, a tu się okazuje, że wcale nie.
– Jezu. – Zrobiło mi się zimno. Miałam wielką nadzieję, że kiedy to się stało, te dzieci były nieprzytomne.
Spojrzałam na Ryana. Patrzył na scenę przy stole, a z twarzy zniknęły wszelkie uczucia.
– A co z dorosłymi?
Bertrand potrząsnął głową.
– Wygląda na to, że kilka razy zostali pchnięci nożem, podcięto im gardła, ale nikt nie zabrał ich organów.
LaManche nadal mówił, opisywał zewnętrzne rany. Nie musiałam słuchać. Wiedziałam, co oznacza obecność zakrzepłej krwi. Tkanka sinieje tylko wtedy, kiedy krąży krew. To dziecko żyło, kiedy wykonywano nacięcia. Te dzieci…
Zamknęłam oczy, aby zwalczyć pragnienie opuszczenia pokoju. Weź się w garść, Brennan. Zrób swoje.
Podeszłam do stołu i przyjrzałam się ubraniu. Wszystko było takie malutkie, takie znajome. Patrzyłam na śpioszki ze stopkami i miękkim, wełnistym kołnierzem i mankietami. Katy miała takich pełno. Pamiętam, jak odpinałam i zapinałam zatrzaski zmieniając jej pieluszkę, a ona kopała swoimi małymi tłustymi nóżkami jak szalona. Jak się te rzeczy nazywały? Miały specjalną nazwę. Próbowałam sobie przypomnieć, ale nie mogłam się skupić. Może mój umysł chciał mnie ochronić, chcąc, bym przestała przywoływać osobiste wspomnienia i zabrała się do roboty, nim się zupełnie rozkleję,
Krwotok powstał, kiedy dziecko leżało na lewym boku. Prawy rękaw i ramię śpioszków były poplamione, ale krew wsiąkła po lewej stronie, zmieniając kolor flaneli na ciemnoczerwony i brązowy. Podobnie podkoszulek i sweterek.
– Trzy warstwy – powiedziałam, nie zwracając się do nikogo konkretnego. – I skarpetki.
Bertrand zbliżył się do stołu.
– Ktoś zatroszczył się o to, aby nie było mu zimno.
– Chyba tak – zgodził się.
Kiedy patrzyliśmy na ubranie, podszedł do nas Ryan. W każdej sztuce odzieży widniała poszarpana dziura, otoczona małymi rozdarciami, odpowiadającymi ranom na piersi dziecka. Pierwszy przemówił Ryan:
– Ten mały był ubrany.
– Tak – odparł Bertrand. – Ale ubranie nie przeszkodziło w tym okrutnym rytuale.
Nic nie odpowiedziałam.
– Temperance – powiedział LaManche – weź lupę i chodź tutaj. Coś znalazłem.
Zebraliśmy się wokół patologa, a on wskazał na małe przebarwienie nieco w lewo i poniżej rany. Gdy podałam mu szkło, pochylił się, obejrzał siniak i oddał mi lupę.
Kiedy sama się przyjrzałam, nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Ta plamka nie wykazywała typowego dla siniaka żyłkowania. W powiększeniu dostrzegłam wyraźny wzór w ciele dziecka, w środku jakby krzyż, z pętelką na końcu, jak krzyż koptyjski albo maltański. Obramowane to było tworzącą prostokąt łamaną linią. Wręczyłam szkło Ryanowi i pytająco spojrzałam na LaManche'a.
– Temperance, to najwyraźniej jest jakaś rana. Tkanka musi być zachowana. Nie ma dzisiaj doktora Bergerona, więc byłbym wdzięczny, gdybyś mi asystowała.
Marc Bergeron, odontolog w LMS, opracował metodę przenoszenia i utrwalania ran w miękkiej tkance. Najpierw miało to służyć identyfikacji śladów zębów na ciałach ofiar przemocy seksualnej. Potem metoda ta zaczęła być równie skuteczna w procesach usuwania i zachowywania tatuaży i ran na skórze. Widziałam wiele razy, kiedy to robił, asystowałam przy kilku zabiegach.
Z szafki w pierwszym pokoju do autopsji wzięłam sprzęt Bergerona, wróciłam do dwójki i rozłożyłam narzędzia na wózku z nierdzewnej stali. Kiedy założyłam rękawiczki, fotograf już skończył pracę i LaManche był gotowy. Skinął głową dając mi znak, że mogę zaczynać. Ryan i Bertrand obserwowali.
Odmierzyłam pięć łyżeczek różowego proszku z plastikowej butelki i wsypałam go do szklanej fiolki, następnie dodałam dwadzieścia centymetrów sześciennych przejrzystego płynnego monomeru. Wymieszałam i w ciągu minuty mikstura zgęstniała i wyglądem zaczęła przypominać różową glinę. Uformowałam z niej krąg i położyłam go na małej piersi, idealnie obejmując nim siniak. Akryl był ciepły, kiedy lekko go przycisnęłam do skóry dziecka.