Chociaż Louis-Philippe Belanger miał dosyć ciężką rękę, z czasem pismo wyblakło. Atrament był ciemnobrązowy, a miejscami słowa były zbyt zamazane, by można było je odczytać. Poza tym francuski był raczej przestarzały i pełen niezrozumiałych terminów. Po półgodzinie rozbolała mnie głowa, a prawie nic nie zapisałam.
Oparłam się o poduszki i zamknęłam oczy. Woda w łazience wciąż leciała. Byłam zmęczona, zniechęcona i przybita. W życiu nie przeczytam tego w dwa dni. Lepiej byłoby spędzić kilka godzin robiąc kopie ksero i wtedy zabrać się za nie w czasie wolnym. Jeannotte nie mówiła, że nie wolno mi ich kserować. A tak byłoby zapewne bezpieczniej.
Nie musiałam przecież od razu szukać rozwiązania. W końcu mój raport nie wymagał wyjaśnienia. Widziałam to, co widziałam w kościach, mogłam i napisać o swoich odkryciach i pozwolić siostrzyczkom stworzyć własne teorie. Albo pytania.
Pewnie by nie zrozumiały. Pewnie by mi nie uwierzyły. Pewnie nie byłyby zadowolone. A może właśnie odwrotnie? Czy to by wpłynęło na wniosek do Watykanu? Nie mogłam nic zrobić. Na pewno miałam co do Elisabeth rację. Sama dokładnie nie wiedziałam, co myśleć.
11
Dwie godziny później obudziła mnie Harry. Skończyła się kąpać, suszyć włosy, cokolwiek robiła. Przyszykowałyśmy się i wyszłyśmy, zmierzając w kierunku rue Ste-Catherine. Śnieg już nie padał, ale wszędzie leżała jego gruba warstwa, tłumiąc nieco zgiełk miasta. Znaki, drzewa, skrzynki na listy i zaparkowane samochody przykryte były czapami bieli.
W restauracji nie było tłumu i od razu dostałyśmy stolik. Złożyłyśmy zamówienie i zapytałam o jej warsztaty.
– To niesamowite. Nauczyłam się myśleć i być inaczej. To nie jest żaden gówniany wschodni mistycyzm. I nie mówimy tu o eliksirach czy kryształach, albo astralnym przewidywaniu przyszłości. Ja się uczę kontrolować swoje życie.
– Jak?
– Jak?
– No jak.
– Uczę się własnej tożsamości, staję się lepsza przez spirytystyczne przebudzenie. Zyskuję wewnętrzny spokój przez holistyczne zdrowie i uzdrawianie.
– Spirytystyczne przebudzenie?
– Nie zrozum mnie źle, Tempe. To nie jest jakieś tam odrodzenie, jakie głoszą ewangeliści. Nie ma w tym skruchy, tych wesołych okrzyków dla Boga i przechodzenia przez ogień.
– To czym to się różni?
– Chodzi mi o potępienie, winę i zaakceptowanie siebie jako grzesznika, zwrócenie się do Boga, aby się tobą zajął. Nie kupiłam tego od sióstr, a trzydzieści osiem lat życia nie zmieniło mojego zdania.
Obie w dzieciństwie chodziłyśmy do katolickiej szkoły.
– To ja mam się sama sobą zaopiekować. – Dźgnęła się wymanicurowanym palcem w pierś.
– W jaki sposób?
– Tempe, czy ty chcesz mnie ośmieszyć?
– Nie. Chciałabym wiedzieć, jak to się robi.
– To jest sprawa najpierw interpretacji swojego własnego umysłu i ciała, a potem samooczyszczenia.
– Harry, nie używaj żargonu. Jak to się robi?
– Jesz odpowiednie rzeczy, oddychasz prawidłowo i… zauważyłaś, że przestałam pić piwo? To część mojego oczyszczania.
– Dużo zapłaciłaś za to seminarium?
– Już ci mówiłam. Nie muszę płacić i jeszcze dali mi bilet na samolot.
– A w Houston?
– Tak, jasne, że płaciłam. Muszą brać kasę. To wybitni ludzie.
Nadjechało nasze jedzenie. Zamówiłam baranią khormę. Harry zdecydowała się na wegetariańskie curry z ryżem.
– Widzisz? – Wskazała na swój talerz. – Żadnej padliny nie ruszam. Robię się czysta.
– Gdzie ty znalazłaś ten kurs?
– W North Harris County Community College,
Brzmiało przekonująco,
– Kiedy tu zaczynasz?
– Jutro. Seminarium trwa pięć dni. Opowiem ci o wszystkim, naprawdę. Co wieczór będę przychodzić do domu i opowiadać ci, co robiliśmy; Mogę zatrzymać się u ciebie, prawda?
– Jasne. Naprawdę się cieszę, że tu jesteś. I naprawdę interesuje mnie to, co robisz. Ale w poniedziałek wyjeżdżam do Charlotte. – Z portmonetki wyjęłam zapasowe klucze i jej wręczyłam. – Możesz zostać tak długo, jak tylko chcesz.
– I żadnych dzikich przyjęć – powiedziała, pochylając się ku mnie i surowo grożąc mi palcem. – Kazałam jednej pani pilnować domu.
– Dobrze, mamo – odpowiedziałam. Fikcyjna pani pilnująca domu to był nasz najstarszy rodzinny żart.
Obdarzyła mnie najlepszym ze swoich uśmiechów i wsunęła klucze do kieszeni dżinsów. – Dzięki. A teraz wystarczy o mnie, lepiej ci opowiem, co zamierza Kit…
Przez następne pół godziny rozmawiałyśmy o najnowszym planie mojego siostrzeńca. Christopher “Kit” Howard był owocem jej drugiego małżeństwa. Właśnie skończył osiemnaście lat i dostał od swojego ojca sporą sumę pieniędzy. Kupił i remontował czternastometrowy jacht. Harry nie wiedziała dlaczego.
– Powiedz mi jeszcze raz, skąd Howie wziął swoje imię? – Znałam tę historię, ale uwielbiałam, kiedy ona ją opowiadała.
– Mama Howiego zniknęła zaraz po jego urodzeniu, a jego tata duże wcześniej. Ona zostawiła dziecko na schodach sierocińca w Basie, w Teksasie, z przypiętą do kocyka karteczką, na której napisała, że wróci i że dziecko nazywa się Howard. Ludzie w sierocińcu nie bardzo wiedzieli, czy to jest jego imię, czy nazwisko, i nie chcieli ryzykować. Ochrzcili go więc Howard Howard.
– Co on teraz porabia?
– Nadal zajmuje się wydobyciem ropy naftowej i lataniem za dziewczynami. Ale nie skąpi grosza ani mnie, ani Kitowi.
Kiedy skończyłyśmy, ja zamówiłam kawę. Harry nie chciała, bo środki pobudzające przeszkodziłyby jej w oczyszczaniu.
Przez chwilę siedziałyśmy w ciszy, a potem zapytała:
– To gdzie ten kowboj chciał się z tobą spotkać?
Przerwałam mieszanie kawy i przez chwilę nie wiedziałam, o kim mówi. Kowboj?
– Ten gliniarz ze zgrabnym tyłkiem.
– Ryan. Idzie do knajpy, która nazywa się Hurley. Dziś jest dzień świętego Pat…
– No jasne! – Spoważniała. – Nasze pochodzenie wymaga, byśmy uczciły wielkiego świętego patrona, chociaż symbolicznie.
– Harry, to był długi…
– Tempe, gdyby nie święty Patryk, węże pozjadałyby naszych przodków i nie byłoby nas.
– Ja nie twierdzę…
– A teraz, kiedy Irlandczycy mają takie kłopoty…
– Nie o to chodzi i bardzo dobrze o tym wiesz.
– Jak daleko stąd do tego Hurleya?
– Kilka przecznic.
– Żaden problem. – Rozłożyła ręce, zwracając dłonie ku górze. – Idziemy, słuchamy kilku piosenek i wychodzimy. To nie ma być noc w operze.
– Już to kiedyś słyszałam.
– Nie, obiecuję. Jak tylko będziemy chciały, wychodzimy. Hej, ja też muszę wcześnie wstać.
Ten argument mnie nie przekonał. Harry należy do tych osób, które mogą nie spać kilka dni.
– Tempe. Musisz się poświęcić i zorganizować sobie jakieś życie towarzyskie.
To mnie przekonało.
– Dobrze. Ale…
– Ju-hu. Niech cię święci mają w swojej opiece, ty łobuzie.
Gdy przywoływała kelnera, już czułam coś w piersiach. Kiedyś uwielbiałam irlandzkie puby. Wszystkie puby. Nie chciałam przywoływać wspomnień ani dopisywać nic do przeszłości.
Rozchmurz się, Brennan. Czego ty się boisz? Byłaś już u Hurleya i nie upiłaś się piwem. Skąd ta obawa?
Harry trajkotała wesoło, kiedy wracałyśmy do Crescent wzdłuż Ste-Catherine. O dziewiątej trzydzieści na ulicy było już dużo ludzi, pary i spacerowicze mieszający się z ostatnimi kupującymi i turystami. Każdy miał na sobie płaszcz, czapkę i szalik. Ludzie byli opatuleni jak krzewy poowijane słomianymi matami na zimę.
Część Crescentu za Ste-Catherine to angielska “Ulica marzeń”, z barami dla samotnych i modnymi restauracjami po obu stronach. Hard Rock Cafe. Thursdays. SirWinston Churchil. Latem balkony pełne są gości popijających drinki i oglądających romantyczny taniec pod nimi. Zimą ruch przenosi się do środka.
Zwykle można tu spotkać jedynie stałych bywalców Hurleya. W dzień świętego Patryka jest inaczej. Kiedy doszłyśmy, kolejka do drzwi rozciągała się na schody i kończyła gdzieś w połowie drogi do rogu ulicy.