– I już się rozwiodłaś ze Strikerem?
– Nie. Ale poszedł w odstawkę i nie używam już tego idiotycznego nazwiska. Crone? Co ja sobie myślałam? Kto przyjdzie po poradę do kogoś, kto się tak nazywa? Czy takie nazwisko można dać swoim dzieciom? Pani Crone? Kuzyn Crone? [1]
Włączył się Ryan:
– Nie jest tak źle, jeżeli jest się bogatą wdową Crone…
Harry zachichotała.
– Tak, ale ja nie chcę być na starość Crone.
– Dobrze. Wychodzimy. – Sięgnęłam po kurtkę.
– Bergeron mówi, że nasze przypuszczenie jest słuszne – rzekł nagle Ryan.
– Simonnet?
Przytaknął.
– A te ciała na piętrze?
– On uważa, że prawdopodobnie też pochodzili z Europy. Albo przynajmniej tam leczyli zęby. Chodzi o sprawy dentystyczne. Interpol szukał w Belgii, przez ten związek z Simonnet, ale nic nie znaleźli. Starsza pani nie miała rodziny, a więc ślepy zaułek. Kanadyjska Konna na nic nie trafiła. Żadnych powiązań ze Stanami.
– Tutaj jest trudno dostać Rohypnol, a oni byli tym nafaszerowani. Powiązania z Europą mogłyby to wytłumaczyć.
– Mogłyby.
– LaManche twierdzi, że w ciałach z budynku gospodarczego nie znaleziono ani narkotyków, ani alkoholu. Ciało Simonnet było zbyt spalone, aby można było wykonać testy.
Ryan bardzo dobrze o tym wiedział. Ja tylko głośno myślałam.
– Jezu, Ryan, to już tydzień, a my nadal nie mamy pojęcia, kim oni są!
– Zgadza się. – Uśmiechnął się do Harry, która się przysłuchiwała.
Tym flirtowaniem zaczynali mnie już denerwować.
– Nie znaleźliście żadnych tropów w domu?
– A nie słyszałaś o małej awanturze we wtorek? Strzelanina między Maszynami Rocka a Aniołami Piekła. Jeden z Maszyn nie żyje, trzej inni ciężko ranni. Jak widzisz, mieliśmy inne zajęcia.
– Patrice Simonnet dostała kulkę w głowę.
– Zmotoryzowani chłopcy zabili też dwunastoletniego chłopca, który przypadkiem szedł na hokeja.
– Boże. Słuchaj, ja nie twierdzę, że nic nie robicie, ale na pewno ktoś tych ludzi poszukuje. Mówimy tu o całej cholernej rodzinie. W domu musi być coś, co będzie jakąś wskazówką.
– Ekipa wyniosła stamtąd czterdzieści siedem kartonów papierów. Przeszukujemy je, ale na razie nic. Żadnych listów. Żadnych czeków. Żadnych zdjęć. Żadnych list zakupów. Żadnych notesów z adresami. Wszystkie rachunki, łącznie z telefonicznymi, płaciła Simonnet. Olej do piecyków jest dostarczany raz w roku, ona płaci z góry. Nie możemy znaleźć nikogo, kto bywał w tym domu, od kiedy ona go wynajmowała.
– A podatki od własności?
– Guillion. Płaci zawsze czekiem wystawionym na Citicorp w Nowym Jorku.
– Macie jakąś broń?
– Nic.
– Zbyt dużo się nie zgadza, jak na samobójstwo.
– Jasne. I nie jest też zbyt prawdopodobne, żeby babcia zlikwidowała rodzinę.
– Były jakieś interwencje na ten adres?
– Żadnych. Nigdy tam nie wzywano policji.
– Macie wykaz połączeń telefonicznych?
– Nadchodzą.
– A co z samochodami? Nie były rejestrowane?
– Oba na Guilliona. Na adres w St-Jovite. Ubezpieczenie też płaci czekiem.
– Czy Simonette ma prawo jazdy?
– Tak, belgijskie. Czyste konto,
– Ubezpieczenie zdrowotne?
– Nic.
– Coś poza tym?
– Nie.
– Kto zajmował się naprawą samochodów?
– Najwyraźniej ona odprowadzała je na stację obsługi w mieście. Zgadza się opis. Płaciła gotówką.
– A dom? Kobieta w tym wieku nie mogła sama zajmować się naprawami.
– Tam najwyraźniej mieszkali jeszcze jacyś ludzie. Sąsiedzi twierdzą, że para z dziećmi przebywała tam od kilku miesięcy. Widzieli też inne samochody, czasami było ich kilka.
– Może miała lokatorów?
Oboje popatrzyliśmy na Harry
– No wiecie. Może wynajmowała pokoje.
Pozwoliliśmy jej mówić.
– Moglibyście sprawdzić ogłoszenia w gazetach. Albo biuletyny kościelne.
– Ona chyba nie chodziła do kościoła.
– A może rozprowadzała narkotyki. Z tym gościem Guillionem. Dlatego ją załatwili. Dlatego nie ma żadnych śladów. – Z podniecenia otworzyła szerzej oczy. Wyraźnie wciągnęła się w naszą rozmowę. – Może ona się tam ukrywała.
– A ten Guillion? – zapytałam.
– Nie ma go w policyjnej kartotece ani u nas, ani tam. Belgijskie gliny go sprawdzają. Facet nie był zbyt wylewny, więc nikt o nim nic nie wie.
– Tak jak o starszej pani.
Spojrzeliśmy na nią z podziwem. Racja, Harry. Brzęknął telefon, oznaczało to, że linie zostały przełączone na nocną zmianę. Ryan spojrzał na zegarek.
– Mam nadzieję, że zobaczę was dziś wieczorem – Czarowanie zaczęło się od nowa.
– Chyba nie. Muszę skończyć raport o Nicolet.
Harry otworzyła usta, ale zamknęła je widząc mój wyraz twarzy.
– W każdym razie dzięki, Ryan.
– Enchante – zwrócił się do Harry, a potem odwrócił i wyszedł.
– A to ci dopiero przystojny kowboj.
– Odpuść go sobie, Harry. W jego czarnym notesie jest więcej numerów telefonów niż na białych stronach książki telefonicznej stanu Omaha.
– Ja tylko patrzę, kochanie. Za to się jeszcze nie płaci.
Chociaż była dopiero piąta, na dworze było zupełnie ciemno. W padającym śniegu błyszczały reflektory samochodów i lampy uliczne. Ruszyłyśmy do mojego wozu, włączyłam silnik i kilka następnych minut spędziłam odśnieżając szyby, a Harry w tym czasie przesłuchiwała stacje radiowe. Kiedy wsiadłam, moja stacja radia publicznego Yermont była zamieniona na lokalną stację rockową.
– Ale odjazd. – Harry spodobała się Mitsou.
– Ona jest z Quebecu – powiedziałam, wyprowadzając mazdę z koleiny śniegowej. – Od lat jest popularna.
– Rock and roll po francusku. Odjazd.
– Pewnie tak. – Przednie koła sięgnęły chodnika i włączyłyśmy się do ruchu.
Jechałyśmy na zachód w kierunku Censer-Ville, a Harry przysłuchiwała się słowom piosenki.
– Czy ona śpiewa o kowboju? Mon kowboj?
– Tak – odparłam, skręcając na Viger. – I chyba go nawet lubi.
Mitsou przestała śpiewać, kiedy wjechałyśmy do tunelu Ville-Marie.
Dziesięć minut później weszłyśmy do mojego mieszkania. Pokazałam Harry drugą sypialnię i poszłam do kuchni sprawdzić, co mam do jedzenia. Nie było tego dużo, bo miałam w planach zakupy w Atwater Market w weekend. Kiedy Harry weszła do kuchni, grzebałam w szafie, którą nazywałam szumnie spiżarnią.
– Zabieram cię na obiad, Tempe.
– Naprawdę?
– Właściwie to Usprawnienie Życia Wewnętrznego zabiera cię na obiad. Mówiłam ci. Oni za wszystko płacą. W każdym razie do dwudziestu dolarów za obiad dziś wieczorem. Karta Howiego pokryje resztę.
Howie był jej drugim mężem i prawdopodobnie cichym sponsorem całych tych zakupów u Niemana Marcusa.
– A dlaczego Życie Wewnętrzne płaci za tę podróż?
– Bo mi tak dobrze poszło. To jest specjalna umowa. – Mrugnęła okiem, otwierając usta i wykrzywiając prawą stronę twarzy. – Zwykle tego nie robią, ale chcieli, żebym kontynuowała.
– Cóż, jeżeli jesteś pewna. Na co masz ochotę?
– Na wypad stąd!
– Miałam na myśli jedzenie.
– Wszystko z wyjątkiem barbecue.
Namyślałam się przez chwilę.
– Może coś indiańskiego?
– Plemię Shawnee czy Paiute?
Parsknęła śmiechem. Zawsze uwielbiała swoje żarty,
– Etoile de Indes jest kilka ulic stąd. Robią świetną khormę.
– Może być. Czegoś takiego chyba jeszcze nie próbowałam. A na pewno nie w wersji francuskiej po indiańsku! Mogłam tylko pokręcić głową.
– Ale chyba wyglądam koszmarnie – dodała rozdzielając kilka pasemek włosów i przyglądając im się. – Muszę to i owo poprawić.
Poszłam do swojej sypialni, przebrałam się w dżinsy i z papierem i ołówkiem rzuciłam się na stertę poduszek na moim łóżku. Otworzyłam pierwszy dziennik i zanotowałam sobie datę pierwszego zapisu: pierwszy stycznia tysiąc osiemset czterdziesty czwarty. W jednej z książek z biblioteki znalazłam fragment o Elisabeth Nicolet i sprawdziłam datę jej narodzin. Osiemnasty stycznia tysiąc osiemset czterdziesty szósty. Jej wuj zaczął pisać dwa lata i przed jej narodzinami.