— A to w jaki sposób? — spytał doktor.
— Całkiem prosto: różne części aparatu pochłaniają produkowane w jego wnętrzu promienie w różnym stopniu i dadzą na kliszy, przyłożonej do stożka, cienie podobne do rentgenowskich, po których, być może, poznamy zarysy budowy wewnętrznej.
Profesor skinął głową.
— Proszę pana, panie inżynierze, niech pan to zrobi — ale zaraz dodał, widząc, że Fink wstaje: — Niech kto pójdzie z panem i uważa przez szczelinę w drzwiach pancernych, czy panu się coś nie przydarzy. Kontrola taka będzie na przyszłość obowiązkowa i konieczna. My zaś pomówimy dalej.
Ponieważ, jak się wydawało, nikt nie chciał opuścić interesującego zebrania, zgłosiłem się i poszedłem z inżynierem. Po drodze do kamery wziął on grubą paczkę klisz, które opakował potężnymi płytami ołowiu. Ważyły tyle, żeśmy te klisze ledwo do miejsca przeznaczenia donieśli. Tu inżynier kazał mi patrzeć przez filtr ze szkła ołowiowego, wpuszczony w płytę pancerną drzwi, a sam wziął kilka płyt do rąk i wszedł do kamery. Usunąwszy osłonę ołowiową, naświetlił jedną, potem drugą, i tak robił dalej, przytykając klisze do coraz to innego miejsca czarnego stożka, postępując systematycznie w linii spiralnej. Wszystko to odbywało się w absolutnej ciszy, przerywanej tylko dalekim, cichym cykaniem, dobywającym się z wnętrza maszyny. Kiedy inżynier wyszedł, zauważyłem, że twarz miał czerwoną. Jak mi się zdawało, był to pierwszy objaw szkodliwego działania promieni. Nic jednak nie powiedziałem, nie chcąc go niepokoić, i poszliśmy do laboratorium.
Inżynier wszedł ze mną do małej ciemni, zachlupotały odczynniki i zapłonęło małe rubinowe światełko. Płyny przelewały się w mieszałkach, strumień wody ciekł z kranu. Osunąłem się na taboret. Odczuwałem ogromne zmęczenie i zdawało mi się, że nie spałem chyba od miesięcy. Ale inżynier pochylił się nad kliszami i momentalnie zapomniałem o znużeniu i bezsenności — już byłem przy nim. Klisza pod światło ukazywała jedno zaczernione miejsce, jakieś niewyraźne równoległe smugi, w samym centrum była spalona zupełnie. Druga dała obraz podobny. Wszystkie inne, które brałem do ręki, były spalone.
— Na nic, psiakrew — zaklął inżynier. — Trzeba robić jeszcze raz. Tylko skrócimy dwa razy czas ekspozycji: diabelnie przenikliwe są te promienie.
— Pan już nie pójdzie, panie inżynierze — powiedziałem. — Teraz moja kolej. Dosyć z pana. Kiedy wyszedł pan z kamery, miał pan czerwoną twarz, a wie pan, co to znaczy.
Inżynier protestował, ale postawiłem na swoim. Poszliśmy znowu po płyty i z nowym zapasem wszedłem do kamery. Przyznaję, że w pierwszej chwili było mi nieswojo. Pierwszy raz byłem sam na sam z naszym tajemniczym, śmierciodajnym gościem — a jego tykanie, chwilami podobne bardzo do słabego ludzkiego rzężenia (a może była to tylko gra mojej wyobraźni) także nie działało uspokajająco.
Przykładałem szybko klisze, patrząc na umocowany na przegubie stoper i wybiegłem z naświetlonymi z kamery, gdzie je przejmował ode mnie inżynier. Gdy ostatnia klisza została eksponowana, poszliśmy do ciemni.
I znowu te ciągnące się minuty naprężenia, płyty chlupotały w szerokich miskach, jakieś plamy pojawiały się na ociekającym wodą szkle, jakieś cienie znaczyły się, potęgowały, jaśniały… Dwie klisze były spalone. Inżynier sprawdził ich numery, porównał z planem maszyny i powiedział:
— Centrum promieniotwórcze jest między dwoma dolnymi, szklistymi otworami. Tam się te dwie płyty spaliły.
— A reszta? — spytałem, usiłując zaglądać mu przez ramię.
— Jeszcze chwila, tylko dam do utrwalacza. Stoper tykał w ciemności, słychać było nasze przyspieszone oddechy.
Wreszcie inżynier wyjął płyty z kąpieli i wyszliśmy na korytarz.
— Oto pierwsza: splot jasnych i ciemnych smug, jakieś linie, a to, czy to nie owalny słaby cień? Tak, ależ to jest…
— Tak, to jest gruszka centralna, ma pan słuszność. Ten cień wskazuje na to, że ona jest nieprzenikliwa dla promieni, i to wyjaśnia już jedno, mianowicie, że działanie emisji jest dla plazmy zawartej w gruszce nieszkodliwe tylko dlatego, że ona jest z jakiegoś zagadkowego materiału, który tych fal nie przepuszcza.
Druga i trzecia klisza: dalsze szczegóły w postaci nawarstwionych cieni, krzyżujące się smugi ciemniejsze i jaśniejsze…
— Te bardzo ostre — objaśniał mnie inżynier — pochodzą od kabli, czy też rur przechodzących przy samej powierzchni, do której pan klisze przykładał, a te zamazane z części bardziej odległych.
— Czy pan coś wie, czy pan się jakoś orientuje? — zapytałem cicho.
Inżynier uśmiechnął się.
— Zbyt dobre ma pan pojęcie o mojej wiedzy… Na razie wiem tyle co pan. Trzeba będzie zrobić kilka szkiców.
Udaliśmy się do laboratorium, gdzie Fink wziął do ręki ołówek i począł rzucać na wielki, rozpięty na desce arkusz jakieś proste i krzywe, rzutował je, obracał klisze na różne strony, aż wreszcie na białym papierze ukazał się splot konturów, który w całości przedstawiał bryłę obrotową zbliżoną do stożka.
— Mechanizm poruszający jest już prawie jasny… — mruczał inżynier — ale co nam z tego… Jak wyjąć to diabelne jądro ze skorupy, oto orzech.
— Czy przynajmniej jakaś zasada konstrukcji jest dla pana zrozumiała? — spytałem.
— Widzę, że jest to diablo zawiłe, są tam części mające niewątpliwie coś wspólnego z układami transformatorowymi, jakby kable, ale co, u licha, jest źródłem energii? Pojęcia nie mam. Nie widzę żadnych części obrotowych.
_ Wydaje mi się, że stukot wychodzi raczej z górnej części stożka — zauważyłem. — Może się mylę.
— Nie, mnie to też się nasunęło, tam jest część ruchoma: to będzie to — zadecydował, wskazując na cień niewyraźny, jakby trójkąta o różnych bokach, który wyglądał jak…
— Ależ tak, panie inżynierze — zawołałem — toż to wygląda całkiem jak bąk, dziecinny bąk…
— Myśli pan? — inżynier zmarszczył brwi. — Zasada żyroskopowa, a więc jego sercem byłby żyroskop. Zdaje mi się, że ma pan rację — powiedział po chwili i rzucił parę linii na rysunek. Teraz w centrum bryły widniał bąk podobny do dwu stożków złączonych podstawami. Był on umieszczony w przerwie centralnego cienia — jakby rury, która szła środkiem maszyny, przerywając się dla przyjęcia bąka, a kończąc w górze rozetą, na której umieszczona była tajemnicza gruszka.
— Idziemy — powiedział inżynier, wyrwał z deski kilka pluskiewek, które trzymały papier, zwinął go w rulon i wziął pod pachę.
Nasze wejście zostało przyjęte w naprężonym oczekiwaniu. Inżynier rozłożył papier przed profesorem i objaśniał krótko.
— Zasada działania jest mi zupełnie niezrozumiała
— powiedział. — Widzę drogę, jedyną: trzeba zatrzymać promieniowanie, oto conditio sine qua non.
Widdletton patrzył na niego spod przymrużonych powiek i słuchał w milczeniu.
— Ponieważ jedynym, jakby centralnym elementem mechanicznym jest ten bąk, czy też żyroskop, odkryty właściwie, a nie jest to zresztą stuprocentowe, przez McMoora — wszyscy spojrzeli na mnie ze zdziwieniem — trzeba go zatrzymać. Ten rozwiany cień na kliszy wskazuje, że to jest jedyna część ruchoma. Nie wiem, może to głupia analogia z sercem ludzkim, ale wydaje mi się, że trzeba to unieruchomić. Może wtedy będzie można się zająć demontażem…
— A jak pan to chce zrobić? — spytał profesor.
— Widzę jedyny sposób: jak wiadomo z tragicznego doświadczenia profesora Hawłeya, atakować centralnej gruszki z plazmą nie można, próbę wyjęcia jej przypłacił on śmiercią. Trzeba wobec tego przebić pancerz stożka w tym miejscu — rzucił czerwoną kredę na arkusz — i za pomocą jakiegoś instrumentu wstrzymać żyroskop w jego akcji.
Nastąpiło milczenie. Przerwał je doktor:
— Załóżmy, że samo wiercenie dziury w pancerzu odbędzie się w ciszy i spokoju. Przypuszczam jednak, że taki organ, jak to tak zwane serce, jest jakoś od intruzów broniony, i że próba zatrzymania go skończy się smutno.
— Ja także jestem o tym przekonany — powiedział inżynier — ale innej drogi nie widzę. — I usiadł. Widdletton rozglądał się szczegółowo w rysunku, porównywał go ze zdjęciami, a potem spojrzał na zegarek.