W znanej mi stalowej kwaterze inżynier wyjął z kilku szafek długie obłe pociski gazowe, znaczone kolorowymi pierścieniami u nasady, i każdego z nas obładował sześcioma, dla siebie przeznaczając jeszcze trzy i dwa miotacze rakietowe w postaci małych saneczek z podstawą aluminiową, ogromnie lekkiej i prostej konstrukcji.
Każdy z nas zawiesił sobie po kilka masek gazowych przez plecy i ruszyliśmy w drogę powrotną, którą przebyliśmy bez przeszkód.
W bibliotece napięcie nieco zelżało, gdy ujrzano nas wracających szczęśliwie.
— Proszę panów, zaczynamy! — powiedział profesor, wydając każdemu maskę gazową. — Maski trzeba nosić aż do chwili, kiedy ja wydam inny rozkaz. W razie gdyby mnie… gdybym nie mógł rozkazu wydać, dowodzi Mr Frazer, a po nim inżynier Fink.
Wyszliśmy z biblioteki, niosąc pociski. Profesor prowadził na wyższe piętro, potem na czwarte, wreszcie weszliśmy po wąskich schodach do małej kopułki, która znajdowała się na dachu. W kopułce tej stało kilka stołków, mała luneta ziemska na statywie i kilka przyrządów meteorologicznych.
Mężczyźni przystąpili do małych okienek w bocznych ścianach tego dosyć ciemnego locum i poczęli się rozglądać. Mnie trafił się otwór wielkości może głowy, wybity dla wysuwania lunety, przez który ogarniałem puste pola, które od strony północnej oddzielały nas od Nowego Jorku. W odległości kilku kilometrów widniała zaciemniona część nieba — były to dymy wielkiego miasta.
Pola pod wczesną w tym roku wiosnę obsypane wysoką zieloną runią. Młoda zieleń świeciła na drzewach. Ale oczy moje wytężając się aż do bólu, nie obserwowały dla przyjemności — każdy punkt, każde zaciemnienie terenu wydawało mi się podejrzane.
— Jest! jest! — to zawołał profesor. Wszyscy cisnęli się. Spojrzałem, czy mogę z mojego otworu patrzeć w kierunku, który on wskazywał.
Ale już ktoś opuszczał część wypukłego stropu, odsłoniło się prawie pół horyzontu i ujrzałem wyraźnie, jak w odległości trzystu–czterystu metrów jakaś sylweta czarna, mocno odbijająca światło słoneczne, jakby natłuszczona, bardzo powoli i równo posuwała się wśród młodego zboża, znacząc drogę wąską koleiną rozdeptanych źdźbeł.
— Szybko, miotacze — profesor był już znowu spokojny, przystawił ramki celownika do twarzy i pomagał inżynierowi wsunąć pociski do prowadnicy.
— W imię Boże, uwaga, proszę jednocześnie kryć ogniem i uważać na jego reakcję. Pal!
Rozległ się dosyć słaby huk, zapach spalonego kordytu rozszedł się w półotwartej kopule, dwie smugi dymów wybuchowych znaczyły paraboliczną drogę pocisków, które rozerwały się niemal jednocześnie o kilkanaście metrów od celu. Od razu w chwili wybuchu zauważyłem, że sylwetka przystanęła i węże, które jak ruchome macki niosła przed sobą, wysunęły się wyżej i na boki.
— Pal!
Druga salwa leżała lepiej, ale słaby podmuch min nie mógł nawet przewrócić maszyny. Zdawało mi się, że słyszę, jak biły w nią odłamki, ale to chyba było przy tej odległości złudzeniem.
— Pal!
Tym razem pociski były, zdaje się, chlorowe, gdyż po wybuchu podniosły się ciemne chmury gazu. Kiedy wiatr zwiał je nieco i przeszły, ujrzałem, że czarny mały stożek kiwa się śmiesznie na boki.
Nagle po młodym zbożu poszła długa, cienka struga ognia, jakby kto lał płonącą benzynę po ziemi — zieleń schła, czerniała i momentalnie stawała w ogniu — smuga ognia szła z kolosalną szybkością ku nam, dochodziła niemal do budynku.
— Pal!
Nowy huk targnął powietrzem. Uczułem uderzenie w pierś fali wrzącego powietrza — z wstrzymanym tchem padłem na podłogę.
Kiedy się z niej zerwałem i przyskoczyłem do parapetu, było już po wszystkim. Zieleń jeszcze nieco dymiła, ale mały czarny stożek leżał na boku, a jego macki były bezładnie rozrzucone na wszystkie strony.
— Mamy go!
Odwróciłem się. Profesor Widdletton odstąpił od dymiącego jeszcze miotacza, zerwał z twarzy maskę i wyjął z kamizelki cygaro:
— Panowie! Proszę na dół, zaczyna się druga część naszego zadania.
III
Kiedy czarny lśniący stożek spoczął nareszcie nieruchomo w oślepiającym blasku lamp łukowych, inżynier Fink otarł sobie pot z czoła grzbietem ręki, poprawił przekrzywiony krawat i spoglądając na spotniałe czerwone twarze otaczających mężczyzn, powiedział:
— Teraz mamy go, musimy się zastanowić, co robić dalej.
Profesor Widdetton, który jako jedyny nie nosił azbestowo–ołowianego skafandra i dlatego stał za ścianką, zbudowaną naprędce ze złożonych w stos płyt ołowianych, zbliżył się, patrząc na swoją złotą cebulę, ze słowami:
— Panowie, już dwanaście minut jesteśmy wystawieni na działanie promieni, proszę za mną.
Wyszliśmy, rzucając niezbyt spokojne spojrzenia na tę wielką czarną bryłę. Wychodząc ostatni, spojrzałem raz jeszcze. Dziwny ten stwór leżał na drewnianych kozłach, trzy wężownice, wychodzące z boków, spoczywały w bezładnych splotach na ziemi. Znany metaliczny terkot dobiegał z wnętrza w bardzo wolnych odstępach czasu, przerywany cichym syczeniem, czy raczej suwaniem, metalicznych płaszczyzn. Światło grało w błyszczącej czarnej powłoce, odbijając się mocniej w niektórych punktach powierzchni, posiadających wypukłe, szkliste wsadki, jakby ślepe oczy. Dreszcz mi przeszedł po grzbiecie — z ulgą zamknąłem drzwi. Szliśmy parami korytarzem wiodącym do windy.
— Jak pan sądzi, doktorze, czy dawki promieni mogą się sumować? To znaczy, czy jeżeli teraz nie będziemy im poddani kilkanaście minut, czy też pół godziny, może godzinę, czy nowa porcja naświetlania nie doda się w szkodliwym działaniu do poprzedniej?
Doktor rozłożył ręce:
— Nie wiem, drogi profesorze, nie wiem nic. Jeżeli chodzi o analogię z radium, to trzeba stosować dłuższe przerwy, co najmniej kilka dni.
— O, źle — mruknął profesor. — Tu trzeba działać natychmiast.
Po kilku chwilach siedzieliśmy w wygodnych fotelach biblioteki. Z ulgą zaciągnąłem się dobrym papierosem. Mięśnie drżały mi jeszcze po wysiłku: musieliśmy sami przenieść unieszkodliwionego potwora do kamery doświadczalnej, zanimby nie nastąpiła remisja.
Profesor zapalił swoje zgasłe cygaro.
— Proszę panów, sytuacja jest jasna: albo zostawiamy naszego miłego gościa i dajemy drapaka setki mil stąd, im dalej, tym lepiej, albo też przystępujemy do akcji już, w tej chwili. Trzeciej drogi nie widzę, jeżeli nie chcemy, żeby się nam rozlazł pod palcami, obracając nas samych w pył atomowy…
— Profesorze, pozwól pan — zaczął Frazer. Twarz jego błyszczała w zachodzącym słońcu. — Jedynym sposobem, jaki widzę, jest rozebranie maszyny na nieszkodliwe części, względnie odłączenie kamery, to jest regulującego żywego centrum. To centrum, jak wiadomo, posiada w okienku kilka małych otworków, służących prawdopodobnie do oddychania. Gdyby tak nie było, nie moglibyśmy zatruć go tak szybko. Otóż, powtarzam, trzeba je jakoś odłączyć…
— Próba ta jest równoznaczna z wydaniem wyroku śmierci — zauważył cicho profesor. — Jeżelibym spytał, który z panów spróbuje zrobić tę operację pod kierownictwem i według wskazówek naszych dwu inżynierów, kto by się zgłosił?
Nie patrząc na siebie, wszyscy mężczyźni wstali. Ja sam nie wiem, jak wstałem, ale w pewnej chwili ujrzałem zwrócone na nas czarne, lśniące teraz ciepło oczy profesora.
— Dziękuję wam, panowie. Byłem tego pewny. Ale marnować życia daremnie nie pozwalam. Panie inżynierze, czy ma pan jakiś projekt?
Tak wyglądało, bo Fink kreślił coś gorączkowo w podręcznym bloku; smarował jakieś formuły na papierze, aż wstał nagle:
— Panowie: jest. Trzeba użyć klisz fotograficznych.
— Ależ to na nic — powiedziałem. — Te promienie z pewnością spalą kliszę…
— A jeżeli nawet, nic nie szkodzi. — Fink zdawał się nie być zrażony moją opozycją. — Naświetlimy szereg klisz, eksponując je w różnych miejscach maszyny, i po pierwsze, odnajdziemy w ten sposób miejsce, które wydziela te promienie, a po drugie, uzyskamy, być może, jakieś chociażby niejasne pojęcie o wewnętrznej strukturze maszyny.