IV
I znowu siedzieliśmy w białym świetle matowych lamp, słuchając w napięciu słów inżyniera Finka. Rozpostarł on stosy swoich notatek na stoliku.
— A więc wyjaśniłem już system poruszający naszą maszynę, którego ideą jest bezpośrednie zużycie natężenia, to jest ciśnienia promieniowania na ruch obrotowy wałków poruszających. Zastanawialiśmy się, dlaczego tak powoli i na pozór niedołężnie się posuwa, dlaczego nie posiada aparatów chwytnych. Okazuje się, że nasze nieporęczne narzędzia zbudowane na wzór ręki daleko w tyle stoją za tym mechanizmem. Chodzi o to, że macki, czy też wężownice, mogą wydzielać z końców, które nazwałem emitorami, energię w różnej fazie, może być cieplna, albo inne określone pole energetyczne, na przykład magnetyczne, elektryczne. Jednym słowem: przez upodobnienie drgań własnych atomów do drgań substancji dotykanej może nastąpić przyciągnięcie i ufiksowanie takie, jakiego nie uzyskaliśmy może nawet przy spojeniu śrubami. Tragiczny koniec White’a, który był na podwórzu w chwili wyrwania się Areanthropa z domu, a nad którym przeszliśmy milcząc do porządku, boć nie inny los mógł być i nam zgotowany, polegał na jego zupełnym rozpyleniu na atomy i to tłumaczy fakt, że zniknął on tak nagle i nie odnaleźliśmy żadnych szczątków. Jeżeli chodzi więc o przejawy energetyczne maszyny, to znamy je już choćby w zarysach, choć, zaznaczam, nie wszystkie. Chodzi tu o to, że nie mamy receptorów czuciowych ani aparatów fizycznych do rejestracji natężenia fal materii, a wydaje mi się, że właśnie falowanie materii jest podstawową dziedziną dla pewnych elementów konstrukcji aparatu. To strona jedna. Jeśli idzie o kontrolę świata zewnętrznego, o jego oddziaływanie na maszynę, to jest w pierwszym rzędzie na żywe jądro w gruszce, mogę panom niestety powiedzieć bardzo mało, zdając się na doktora. Owszem, są aparaty przypominające jakby w uproszczeniu systemy światłoczułe, są też spojenia metali, jakby dla rejestrowania różnicy temperatur, napięć, ciśnień zewnętrznych, ale to tylko elementy. Wszystkie ich wypustki dośrodkowe dochodzą do rury centralnej, w której kończą się ślepo. Rura ta jest wypełniona pewnego rodzaju płynem, jakby cieczą… ale to właściwie nie jest ciecz — postawił na stole małą szklaną kolbę — tu jest próbka tej substancji. Nie mogę o niej powiedzieć nic poza tym, że jest to wedle wszelkiego prawdopodobieństwa substancja organiczna… Jestem zresztą zbyt słabym chemikiem, by móc dokładnie określić jej skład. W każdym razie, zdumiewające działanie tej cieczy… ale proszę panów, żeby się przekonali sami. Żadne słowa nie są w stanie tego opisać.
Spojrzeliśmy na siebie jakby z myślą: aha, już się cuda zaczynają.
Inżynier Fink powiedział:
— Śmiało, doktorze — i odkorkowawszy flaszkę, przyłożył mu ją do nosa. Doktor wetchnął ostrożnie powietrze, twarz mu drgnęła — i nagle wyrwał niemal flaszkę z rąk inżyniera, wdychając silnie i kurczowo gaz, który się z niej najwidoczniej wydzielał.
Twarz mu najpierw poczerwieniała, potem zbladła, opadł na krześle i przymknął oczy.
— Inżynierze, co to jest?! — zawołał profesor. — Czy to nie jest trucizna?
Fink przystąpił do doktora, który bez oporu dał sobie wyjąć flaszkę z ręki, i podał ją mnie. Postanowiłem być nader ostrożnym i tylko troszkę powąchać tego dziwnego gazu.
Nie wiem, co się ze mną stało. Ujrzałem najpierw nieprawdopodobnie piękne, mgliste, powoli sunące kręgi. Potem szły duże i małe tony, tworzące przepiękną harmonię. To wszystko zlewało się w jeden strumień barwy, światła i woni, woni ani pachnącej, ani miłej — raczej przykrej, powiedziałbym teraz, gdy pisząc, przypominam ją sobie — ale przykrość ta była słodka aż do bólu. Było to uczucie silnego i straszliwie gwałtownego życia, dające rozkosz z każdego uderzenia serca, z ruchu mięśni, z oddechu, a wszystko to otoczone jakby jedwabnym woalem. Jednocześnie jednak widziałem doskonale, co się dzieje dookoła, czułem, że myślę tak jasno jak jeszcze nigdy, że widzę tak ostro i kolorowo, jakby przez dziwny instrument optyczny — ktoś, zdaje się, inżynier, chciał mi zabrać flaszkę. Przycisnąłem ją kurczowo, jakby chcąc ją zatrzymać, ale uczułem lekki bezwład — puściłem ją…
Teraz nie dziwię się… nie dziwię się już niczemu. Widziałem, że doktor, skurczony, płakał. I mnie łzy napełniły oczy — było to tak straszne, ten powrót do siebie, do tego siebie, który przed chwilą był taki zadowolony, normalny, a teraz nieszczęśliwy, jakby wyrzucony z utraconego raju. Czułem, że jest to śmieszne, że jestem starym, głupim koniem, trzeźwym reporterem, a jednak spazm smutku ścisnął mi gardło.
Flaszka szła w koło, dając każdemu chwilę nadludzkiego szczęścia i ludzkiego, gorzkiego rozczarowania.
Profesor odmówił przyjęcia flaszki.
— To jest pewnie jakiś narkotyk — powiedział. — Jestem przeciwny zatruwaniu się haszyszem czy opium.
— To nie jest to, profesorze, proszę wybaczyć, że wszedłem w paradę naszemu biologowi — Fink postawił na stole wyjęty z teczki słój.
Siedziały w nim dwie żaby: jedna malutka, chuda, i druga ponadnaturalnej wielkości, jakby rozdęta.
— I cóż to za cud z Marsa? — odezwał się z przekąsem doktor, nadrabiając miną. Było mu wstyd — a i nam wszystkim — tej fali smutku, jaka nas opanowała po odjęciu dziwnego płynu.
— A to, że obie żabki były rano kijankami. Tylko tej dużej dodałem do wody w akwarium jedną kroplę płynu… i to wszystko. — Inżynier mówił spokojnie dalej: — Powiedziałem sobie, że niczemu się nie będę dziwić, i za każdym razem słupieję na nowo. Jak zaznaczyłem, wszystkie aparaty receptoryczne kończą się ślepo, dając do wnętrza rury z płynem wypustki podobne do elektrod. Takie same wypustki są na jej górnym końcu, gdzie tworzą gniazdka dla rozety, w które wchodzą kabelki gruszki centralnej. Oto wszystko, co miałem do powiedzenia.
Profesor patrzył na nas surowo.
— Zdaje mi się, że Mr Gedevani tęskni z nas wszystkich najbardziej do tej cudownej flaszki? Otóż przypominam, że nie jesteśmy tutaj takimi sobie ludźmi, albo nawet uczonymi, ale delegacją ziemską dla przyjęcia i zapoznania się z przybyszem z Marsa. Czy mam mówić, jakie cechy winna mieć tego rodzaju delegacja i od jakich wad winna być wolna?
Spuściliśmy wszyscy głowy. Doprawdy, profesor był za ostry… on przecież nie poczuł straszliwego i cudownego zarazem działania płynu…
Stary zdawał się czytać nasze myśli.
— A jeżeli to jest nawet woda życia, to pozwolę sobie przypomnieć, że taka nazywa się aqua vitae, okowita, i po skończeniu naszych badań każdy z panów będzie się mógł poświęcić studiowaniu jej przymiotów… nikomu tego nie będę bronił.
Stary był złośliwy, ale czułem, że ma rację.
— Profesorze — odezwałem się — nie ma tu niczyjej winy. Sądzę i wiem, że wszystko będzie dobrze, pozwalam sobie mówić w imieniu wszystkich panów. Bo chociaż nie jesteśmy żadnymi „badawczymi mózgami”, ale ludźmi, to właśnie dlatego, że jesteśmy ludźmi, będziemy postępowali tak, jak tego sytuacja wymaga.
— Spodziewałem się tego — zakończył sucho profesor. — Proszę na przyszłość powstrzymać się od podobnych demonstracji, panie inżynierze, a teraz proszę pana doktora o zdanie.
Inżynier przyznał mi się potem, że cała ta historia z demonstracją działania centralnego płynu Areanthropa miała na celu wykazanie profesorowi, że jest on takim samym „słabym człowiekiem” jak i my. Okazało się jednak, że pułapka była za prosto stawiana, staruszek wziął wprawdzie (jak się później dowiedziałem) flaszkę do swego gabinetu, ale z pewnością nie dla doznania chwilowej rozkoszy. Jestem pewien, że tak samo dałby się ukąsić najohydniejszemu owadowi, gdyby mógł z tego wyciągnąć jakiś wniosek naukowy. Obawiał się on po prostu stracić panowanie nad sobą — a był za mądry, aby się wobec nas ośmieszyć.
Doktor, który przyszedł już do siebie po zadziwiającym doświadczeniu (w ogóle działanie przechodziło bardzo szybko), wstał i położył przed sobą stos świstków papieru różnej wielkości i formatu. Miał on zwyczaj zapisywania wyników pracy na mankietach, strzępach podartych gazet, brudnych bibułach, starych rachunkach, nie używając najwspanialszych bloków z welinowego papieru, jakie były wszędzie w laboratoriach. Zwierzał mi się, że biel i pustka papieru powoduje rozwodnienie treści mózgownicy, powodując pustkę myślową.