— Proszę panów, nie mogę niestety niczym zadziwić, ani też nie wykonam żadnego cudownego pokazu — był najwidoczniej zły na Finka za jego eksperyment. — Sytuacja moja jest o wiele poważniejsza niż mego przedmówcy, i to z dwu powodów. Po pierwsze dlatego, że tajemnice daleko łatwiej wydrzeć substancji martwej niż żywej, a po drugie, ponieważ maszyna znajduje się od tygodnia z górą w stanie nieprzyjmowania żadnych substancji z zewnątrz oprócz trującego, a co najmniej szkodliwego dla jej części żywej naszego powietrza. Może wyda się przesadą takie antropomorfizowane z mojej strony, ale jeżeli to jest substancja żywa, a mam wszelkie dane i prawa po temu, aby tak sądzić, to musi ona dla podtrzymania podstawowej przemiany materii uzupełniać swoje straty przez przyjmowanie składników chemicznych z zewnątrz. To jest jedyna możliwość.
— Pan doktor się myli — przerwał Gedevani. — Jest druga możliwość, a to tak: może być, że energia dla życia dostaje też żywa maszyna od zewnątrz bez chemiczne, jak to się mówi, związki. Że na przykład promieniowanie albo fale wydzielane przez neutrony bezpośrednio oddają swoją energię kinetyczną atomom od ta żywa istota…
Doktor pochylił głowę.
— Zdaje mi się, że pan ma rację. Być może, że takie „odżywianie energią” jest możliwe, w każdym razie o godzinie pół do jedenastej plazma zaczęła zdradzać niepokojące objawy jakby zamierania, których pierwszym zwiastunem było pewnego rodzaju, że tak powiem, zwiotczenie prądów funkcjonalnych…
— Skończ pan, proszę, z tym krasomówstwem. Czy coś jeszcze z tego zostało? — profesor, zły, patrzył znad okularów na doktora. Ten wyglądał tak, jakby się chciał obrazić.
— Nie skończyłem jeszcze. Ja moich rezultatów pracy nie dobywam tak lekko przez rozśrubowanie poszczególnych kółeczek.
— A to co znowu? Zdaje się, że pan się chce kłócić?! Profesor był czerwony jak piwonia.
Doktor pohamował się.
— Być może, że to działa ten płyn diabelski… w każdym razie miałem pół godziny porządnego strachu, gdyż pulsacje świetlne opadły niemal do zera, prądy także okropnie osłabły, dawałem tlen, dwutlenek z bardzo słabym działaniem, o godzinie 11.55 było już po prostu stadium konania, więc, zrozpaczony, wziąłem i… zatrzymałem się.
— No i co pan zrobił, do licha!
— Wstrzyknąłem przez otwór w gruszce 0,001 adrenaliny, wynik był fenomenalny. Wszystkie zjawiska powróciły do normy i gdy odszedłem przed kwadransem…
Profesor wstał.
— Ależ to mogła być chwilowa remisja, od chwili odłączenia gruszki od stożka minęło dwanaście godzin. Jeżeli plazma jest delikatna i nie otrzymuje koniecznej dla niej energii…
— Szybko, panowie! Do laboratorium! Panie Fink, flaszkę z tym płynem, szybko.
Pobiegliśmy do drzwi jak uczniowie popędzani silnym głosem.
— Ostrożnie, moja marynarka — był to Gedevani. Sapał koło mnie i w ogóle wydawał się być w okropnym humorze. — Ja wiedziałem, że to się tak prosto nie skończy, że ono zrobi jeszcze jednego figla.
— Jakie ono?
— No, ten człowiek z Marsa.
W laboratorium było cicho. Pierwszy podbiegłem do gałwanometru, spojrzałem w szkliste okienko — było ciemno.
— Psiakrew, panie doktorze, tego bym się po panu nie spodziewał… Zniszczone, zdaje się, że nie żyje… My tam siedzimy jak idioci i ględzimy, a tu plazma kona. On kona, kona, czy pan to rozumie? A pan się wykłóca z inżynierem o swoje ambicyjki.
Doktor, wydawało się, chciał się zapaść pod ziemię.
— Ja… słowo daję, gdy odchodziłem, stan był świetny, nie spodziewałem się, przecież całą noc tu siedziałem i…
— Cicho! Inżynierze, płynu!
Profesor Widdletton był, jak to się mówi, w swoim sosie. Poruszał się błyskawicznie — wyrwał doktorowi strzykawkę, napełnił kilkoma kroplami zagadkowej cieczy i wsunął igłę w otwór pancerza. Mijały sekundy — tłoczek szprycki dosięgał dna — wstrzymaliśmy oddechy.
Nagle w okienku ujrzałem słaby błysk — jednocześnie strzałka gałwanometru przechyliła się. Drugi błysk — po wnętrzu bańki rozeszło się słabe świetlne pulsowanie.
— Chwała Bogu — profesor promieniał. — Nie ma co, trzeba go będzie zacząć składać — ogarnął nas spojrzeniem. — Widzę panowie, że chcecie mi tu urządzić prawdziwą miniaturę świata naukowego: ilu uczonych, tyle poglądów, teoryjek i tak dalej, zabawa idzie, a Areanthropos sobie tymczasem zdycha. To się musi skończyć, powiadam. Takie akademickie dyskusje i referaty na pół dnia muszą ustać, tu trzeba działać. Panie inżynierze, proszę razem z doktorem składać maszynę, żeby otrzymała swoją konieczną dla życia energię, rozmawiać będziemy mogli potem.
— Tak, żeby on znowu zaczął szaleć — odezwał się Gedevani.
— A czy pan tu przyjechał na wczasy? — Z profesorem nie można było żartować.
— Panie profesorze — odważyłem się — tu nie chodzi o niebezpieczeństwo, ale o celowość działania. Czy inżynier rzeczywiście może zaręczyć, że opanuje promieniowanie, to znaczy, że może je w każdej chwili wyłączyć?
— Myślę, że tak, chyba że maszyna przestanie być maszyną — dodał Fink po chwili namysłu.
— Cóż to ma znaczyć?
— To znaczy, że jeżeli on myśli i, jak sądzę, a mam prawo tak sądzić, plazma jest konstruktorem całej maszyny, to potrafi po zorientowaniu się w tym, co zaszło, a będąc we władaniu swoim aparatem, zrekonstruować przyrządy do przemiany atomowej, a wtedy nie odpowiadam za nic.
— Czy to znaczy, że umywa pan ręce? — spytał powoli profesor.
— Nie. To znaczy, że nie daję żadnej gwarancji, ale natychmiast rozpoczynam montaż.
— To rozumiem, a więc proszę bardzo, niech pan robi swoje.
Inżynier z pomocą doktora wymontował gruszkę ze statywu, wziął ją ostrożnie w ręce i wyszedł. Staliśmy jeszcze chwilę w laboratorium.
— Co będziemy robić, profesorze? — spytałem.
— Wsadzimy go do kamery z atmosferą marsową i spróbujemy dać do zrozumienia, że nie jesteśmy do niego wrogo nastawieni, to znaczy trzeba będzie działać na niego już nie pociskami, ale myślą — profesor mówił powoli, widocznie sam się zastanawiał.
— Czy nie powracamy do punktu wyjścia? — spytałem. — Wiadomości, jakie mamy o konstrukcji, są nader mgliste, nie mówiąc wręcz o samej plazmie, o tym mózgu centralnym…
— Mózg? Doskonałe określenie — profesor wydawał się zachwycony. — Mam myśl — zawołał i wybiegł z laboratorium. Frazer poszedł za nim.
Mały pan Gedevani został ze mną. Ocierał czoło chusteczką, potem oglądnął się i powiedział:
— Ja czułem, że to się źle skończy. Cztery lata stałem przy cyklotron z trzy miliony wolt, ale to była zabawa. Co tu się wyrabia, co tu się wyrabia! — i z tymi słowami rozpaczy odszedł.
Poszedłem na górę, zastanawiając się nad tym, co powiedział profesor. Czy znalazł wreszcie klucz do porozumienia się z Marsjaninem? Nie mogłem w to uwierzyć. W małej montażowni, do której zaglądnąłem, stał Lindsay z profesorem. Ten ostatni ustawiał szybko jakieś aparaty, wśród których rozpoznałem wielki wzmacniacz dynatronowy i stopnie wzmocnienia wysokiej częstotliwości.
Na środku sali stało wielkie krzesło, jakby fotel elektryczny — takie było moje pierwsze wrażenie, gdyż na szczycie oparcia posiadał on rodzaj czepca z miedzi, do którego dochodziły kable.
— Włącz pan szybko nasze akumulatory — powiedział profesor — i damy oscylator katodowy tutaj, na podest. Niech pan zadzwoni na Burke’a, to panu pomoże. — I zwracając się do mnie: — Wie pan, co myślę? Jest to fantastyczny projekt, ale cóż nam pomoże, jeśli nie fantazja? Otóż chcę chwytać prądy elektryczne, jakie wytwarza kora mózgowa jednego z nas, wzmocnić je parę milionów razy i posłać do okładek rury rentgenowskiej; zależnie od zmian natężenia prądów, siła promieni X będzie się zmieniać. Tym regulowanym według prądów naszego mózgu promieniowaniem będę naświetlał Areanthropa.
Wszedł Burke. Montował z inżynierem poszczególne części aparatury. Profesor kazał mi usiąść na krześle, założył na głowę miedziany czepiec i włączył kilka kontaktów.