Wtedy uczułem uderzenie. Zdawało mi się, że było lekkie, ale słyszałem, nic już nie widząc, chrzęst i grzmot, owiał mnie okrutny gorąc i straciłem przytomność.
Otworzyłem oczy. Było zupełnie ciemno i głowa bolała mnie straszliwie.
Co to się stało? Macałem rękoma — beton — co to jest? — beton — a to? — kabel — ach, to hala montażowa. Ale skąd ja się tu wziąłem? Otworzyłem usta:
— Halo! Halo, profesorze! Cisza.
— Mr Lindsay! Cisza.
— Panie Frazer! Halo, to ja, McMoor…
Cisza. Gardło bolało, a głowa po prostu pękała. Co się stało? Było doświadczenie, potem — stożek się wyrwał — ach, prawda — stożek — a potem? Czy był sen? I gdzie są wszyscy? Zacząłem się poruszać. Powstałem na kolana, potem na nogi — sunąłem ręką po ścianie, byłem straszliwie osłabiony.
Gdzie ja byłem? Czy nie upadłem przy głównym dźwigarze? Jeśli tak, to gdzieś blisko, o trzy kroki, były kontakty do lamp. Było zupełnie ciemno — mrugałem usilnie: nie widziałem ręki przed oczyma. Oto były kontakty — przekręciłem je — cisza i ciemność. Ach, prawda, spaliły się bezpieczniki, więc nie ma prądu. Ale gdzie są wszyscy? Grzebałem w kieszeni. Oto zapalniczka — zgrzytnął kamień — nikły płomyk benzyny oświetlił niedużą przestrzeń. Hala była pusta, zdaje się? Światło gubiło się — ogromne pokraczne cienie skakały po ścianach.
Co ta za ciemny twór, tam, może to… Był to Gedevani. Leżał na wznak, jak upadł — przyskoczyłem do niego, szarpnąłem — a tuż obok leżeli Frazer i Lindsay. Leżeli razem, twarzami do siebie, Frazer trzymał przedramię przyciśnięte do twarzy, jakby się chciał zasłonić od ciosu. Szarpnąłem Gedevanie — go za klapy marynarki. Wydał słaby jęk.
Żyje! Dzięki Bogu — skoczyłem do tamtych. Serca biły, jak skonstatowałem.
Ale gdzie jest profesor? Nie mogłem go znaleźć. Zapalniczka parzyła mi już ręce, poza tym knot zaczął skwierczeć i dopalać się.
— Panie profesorze! — ryknąłem. Staruszek leżał przy przeciwległym dźwigarze, tam gdzie upadł. Tak, tak, przecież on stał przy ekranie.
Szarpnąłem go za rękaw, przewróciłem na wznak. Zapalniczka zgasła, świeciła jeszcze krótką chwilę czerwoną iskrą w ciemności i zapadły mroki.
Macałem jego szorstką od zarostu twarz — czy oddycha? Zdawało mi się, że nie jest całkiem zimny. Serce? Ach tak, biło. Bardzo słabo i wolno, ale biło.
Pobiegłem, potykając się, do drzwi. Walnąłem głową o jakąś niewidoczną przeszkodę, ujrzałem skaczące iskry — psiakrew! — wypadłem na korytarz.
Wszędzie ciemno. Biegłem na górę. W małej montażowej były akumulatory — latarka — a poza tym: gdzie jest doktor? Może Fink już przyszedł do siebie?
Wpadłem do swego pokoju.
— Mr Fink! — krzyknąłem. Cisza. Macałem po łóżku: było puste. Fink wstał?
Nic już nie rozumiałem. Wybiegłem jak oszalały na korytarz. Ciemno wszędzie — dotykałem dłonią ściany, niemal biegnąc — to były drzwi montażowej. Otworzyłem je i zdrętwiałem. Na środku hali był podest, przy którym stał Areanthrop i dotykał mackami dużej metalowej kuli, lśniącej w blasku reflektorów. Ale nie to mnie przeraziło. Bo koło Marsjanina stał Fink w piżamie, blady, z obandażowaną lewą ręką, i zdawał się pomagać Areanthropowi w umocowaniu stalowej taśmy do czegoś wielkiego i czarnego, co leżało za podestem.
— Mr Fink! — zawołałem, ale głos wyszedł z gardła jako ochrypły dźwięk. — Inżynierze! — Nie odwrócił się. Powoli, z właściwą mu dokładnością przyciągał jakąś śrubę.
Przestraszyłem się. Bałem się go bardziej, niż Marsjanina. Stożek zdawał się na mnie patrzeć, ale to było chyba niemożliwe?
Stożek grzechotał obok, terkotał — nagle jakby mnie zobaczył. Rzecz straszna. Kiedy stożek spostrzegł moją obecność, Fink spostrzegł ją również. Patrzył na mnie, ale twarz była obca. Zupełnie obca i pusta, choć mnie znał. Fink pochylił się i nie zwracając na mnie uwagi, począł dalej przykręcać śrubę.
— Panie inżynierze! — ryknąłem, bo już mi było wszystko jedno. Strach strachem, ale złość mnie brała. — Co pan robi z tym przeklętym żelaznym bęcwałem? Czy pan zwariował?
Fink nie drgnął. Za to stożek zwrócił ku mnie mackę. Wtedy skoczyłem jak błyskawica za drzwi, trzasnąłem nimi i uciekłem na dół.
Czy gonił mnie? Nie wiem. Wpadłem do wielkiej sali na parterze i począłem zbierać kawałki gumy, celuloidu, papieru, potem zapaliłem je zapalniczką i przy ich skąpym świetle znalazłem akumulator. Ten dał mi prąd do pomocniczego reflektora. Nareszcie miałem światło. Zająłem się ludźmi, leżącymi tak bezwładnie, jak ich zostawiłem. Ogarnął mnie strach. Czy i oni oszaleli, jak Fink? Co mu się stało — czyżby zwariował jeszcze od tego uderzenia prądem?
Pierwszy przebudził się Frazer. Jęknął głośno i począł wymiotować. Gedevani leżał nieprzytomny jeszcze długo — tymczasem otworzył oczy Lindsay. Najwięcej martwił mnie profesor. Robiłem mu sztuczne oddychanie ostrożnie, by nie połamać w niedźwiedziej przysłudze żeber, i przeklinałem nieobecność doktora. Z drugiej strony bałem się ich opuścić, bo nie wiedziałem, co ten przeklęty stożek robi na drugim piętrze z inżynierem.
Nareszcie powieki w bladej, zapadłej twarzy podniosły się i oczy moje spotkały się z lśniącym ciemnym spojrzeniem starego uczonego. Chwilę krótką patrzył, zamknął oczy, aż się przestraszyłem i potrząsnąłem nim w troskliwości może za silnie.
— Ostrożnie, McMoor, ja jeszcze żyję, wbrew pańskim usiłowaniom — dobiegł mnie słaby szept. I blady cień uśmiechu przemknął po twarzy staruszka. Podniosłem go, posadziłem i przyniosłem wody ze zbiornika. Po chwili mógł już mówić. Pierwsze jego słowa były:
— Czy pan też widział Marsa?
Musiałem zrobić głupią minę, gdyż zniecierpliwiony dodał:
— No, nie udawaj pan głupszego, niż pan jest. Czy nic pan nie widział, jeśli pan woli, nie śnił?
— Ach, to — zawołałem. — Tak, śniłem czy też miałem taką halucynację…
— O tym potem — powiedział profesor. — Zdaje mi się, że mogę wstać. Na opowieści będzie czas inną rażą, jak mówi pan Gedevani. Co on porabia i reszta?
— Żyją wszyscy.
Podszedł do nas Frazer, który dyszał ciężko i twarz miał zielonkawą.
— Profesorze, chwała Bogu, pan żyje…
Lindsay stał oparty o filar i ocierał czoło chusteczką.
— Tak, żyjemy, ale mam straszny zawrót głowy…
— Co się stało z Areanthropem? — spytał profesor. — To najważniejsze, póki jeszcze zipiemy. Przestanę się troszczyć o niego chyba po śmierci — dodał ze słabym uśmiechem.
— Profesorze, to podstępne żelazne bydlę jest w małej montażowej.
— Co! Skąd pan wie!? — Mężczyźni od razu wyzdrowieli. Nawet Gedevani usiłował podnieść się na nogi.
— Byłem tam… proszę mi wierzyć… chociaż takie niesamowite działy się rzeczy, ale, dalibóg, przysięgam, widziałem, bo tam się palą zapasowe światła, Fink pracuje z Marsjaninem.
— Chce pan powiedzieć, że nad nim? Że mu się udało znów go unieszkodliwić? — spytał szybko profesor.
— Nie, chcę powiedzieć to, co mówię: widziałem, że Fink pracuje jakby pod kierownictwem Areanthropa. Wołałem go po nazwisku… pytałem, a on nie odpowiadał.
— Może to nie był Fink? — spytał Gedevani. Nie miałem do niego cierpliwości:
— Nie, to była moja ciocia. Panie profesorze, czy pan mi wierzy?
— Wierzę panu, stary osioł ze mnie… Ale to i wasza wina. Nie pańska — dodał nie podnosząc głowy, gdy zdziwiony spojrzałem na niego. — Pan jedyny z nas był najbardziej praktyczny i nieufny, a my chcieliśmy się zabawić w doświadczenia: ot, spętać baranka i dalejże, na stół operacyjny. Masz tu baranka. — Skończył, uderzając pięścią o dźwigar, przy którym staliśmy. — Teraz zastanówmy się, co robić. Czy są tu jakieś okoliczności do siedzenia?
Było kilka trójnogów. Profesor zaczął się sadowić na jednym, krzywiąc twarz.
— Nie ma co się zastanawiać, to jest koniec. Trzeba poszukać Burke’a, niech da automobil. Ja jadę — powiedział Gedevani, któremu wciąż było niedobrze.
— Odbieram panu głos — profesor już przyszedł do siebie. — Będziemy się naradzać nie nad sposobem ucieczki, ale nad tym, co dalej robić z nim. Aha, jeszcze jedna rzecz: gdzie jest doktor?