Zagrzmiało. Chmura pyłu okryła drgający stożek, kable sypnęły błękitnymi iskrami, wystrzeliły z donośnym sykiem główne bezpieczniki przepięciowe i wszystko ucichło. Ale któż opisze moje osłupienie i zgrozę, kiedy zauważyłem, że stożek żyje nadal, że porusza się, że strząsnął z siebie owe dwa kable jak dwa wiechcie słomy i jednym dotknięciem czarnego końca macki zamknął wywiercony naprzeciw swego mechanicznego serca otwór.
Stożek wydawał się zastanawiać. Sceneria była niezwykła: zamarłe nagle maszyny, bezsilni, wryci w ziemię ludzie, nieruchomi, o szeroko rozwartych oczach, i ten stożek, ten śmieszny stożek, który zataczał się i poruszał, wywijając mackami, jakby namyślając się, jakim czynem rozpocząć swój odrodzony, wolny żywot. Czułem, że mózg mój już znowu gorączkowo pracuje. Co tu robić? Co robić? Zauważyłem, że w kącie hali stoją pociski gazowe i miotacz. Teraz już nie byłem po stronie Marsjanina, o nie! Teraz szło o życie. Ale ta piekielna, stukająca bestia porusza się naprzód, a któż odważy się podejść w zasięg trzymetrowych macek? Oto wyciąga je przed siebie i — o zgrozo — piramidka pocisków rozwala się, zamienia się w jakiś wirujący słup kurzu i znika tak, jakby jej nigdy nie było. Widać jeszcze ślady pyłu na podłodze, na której one stały — odciśnięte ślady łusek — i to jest wszystko. A grzechocacy stożek posuwa się po betonie, zatacza kręgi, zbliża się do przedmiotów, zbliża się do ludzi!
Oni usuwają się, dym zagradza im drogę do drzwi. Teraz dochodzi do grupy Frazera, Lindsaya i Gedeva — niego. Profesor stoi z boku, przy ekranie.
— Uciekaj! — słyszę jakiś krzyczący głos, nogi same zrywają się, on ich odcina od drzwi, ale nie ciebie.
— Uciekaj! Im przecież nie pomożesz, uciekaj! Wtedy słyszę spokojny głos profesora: „Jesteśmy nie jakimiś sobie uczonymi, ale delegacją ziemską dla porozumienia się z gościem z Marsa. Czy mam mówić, jak się taka delegacja winna zachować?” Czuję na twarzy rumieniec. Stoję i patrzę — bezsilny.
Stożek zbliża się do trzech mężczyzn. Lindsay stoi, zagryzłszy wargi, bez kropli krwi w twarzy, z płonącymi oczyma, napiętymi mięśniami — rzekłbyś — kariatyda dźwigająca ogromny ciężar.
Wtem rozlega się krzyk. To Gedevani, macka dotknęła go — krzyknął, zbliża się druga i widzę ciało wiszące w powietrzu, fikające nogi, okropny krzyk — nagła cisza. Cisza wali w uszach młotem. Stożek idzie na profesora. Gedevani? Ach, tak, leży przy ścianie, płaski jak balon, z którego wypuszczono powietrze. Stożek idzie na profesora. Stoją teraz naprzeciw siebie. Jak dziwnie patrzą oczy starca. Jakby urósł. Co się teraz stanie? Macki wiją się po ziemi, słyszę ich grzechocący klekot. Oto role zmienione: ci, którzy chcieli badać, stoją przy ścianach bezsilnie, jakże głupi w swojej bezsile, drżący — drżący? Nie. Profesor Widdletton skrzyżował dłonie na piersi i patrzy w te wypukłe, świecące dyski szkliste na pancerzu Areanthropa. Stożek rusza, oddala się od profesora — nagle jego macka dotyka starca — i ten wali się na ziemię, jakby piorunem rażony. Stożek na to nie zważa. Idzie ku mnie, stukocze mackami, wali szponami swoich spirali o beton, aż widać pod podstawą iskry i okruchy cementu. Oto staje przede mną — nieskończona chwila. Widzę wszystko jak we mgle, tylko ten stożek czarny, bliski, z wijącymi się mackami… nagle uderzył piorun.
Leciałem gdzieś. Wyło i huczało, jakby orkan. Gdzie ja lecę? — dziwiłem się. Ciało nie ważyło nic, ale temu się nie dziwiłem. Huczało wciąż głucho. Nagle zaczęło się przejaśniać, jakby mi ktoś przecierał wielką zapoconą szybę, przed którą stałem. Co to się działo?
Widziałem pustynię. Ciągnęła się kilometrami, szarożółta, powyścielana złomami głazów, pogarbiona w potężne leje i wydmy piaszczyste, pustynia, nad którą widniało ogromne, straszliwie głębokie, jasnozielone niebo. Jakie to dziwne niebo. Były na nim gwiazdy, ‘ choć było i słońce. Było jakby mniejsze, ale grzało mocno, stojąc wysoko, nad samą głową. Pustynia zbliżała się ku mnie. Czy ja leciałem? Gdzie były moje ręce i nogi? Nie było nic. Nie było nic. Nie było mnie w ogóle, tylko oczy, czy może mózg. Ale ja widziałem! Zawrotny lot opadał ku ziemi. Nagle — zobaczyłem. Pode mną, na dole, sunęły jakby dwie gigantyczne kratownice, czy też wieże stalowe, które były worane głęboko w piaski. Opadałem w locie coraz niżej. Wieże posuwały się same — poruszając poziomymi cienkimi ramionkami, na końcu których znajdowały się szerokie lśniące tarcze. I kiedy te tarcze na giętkich ramionach przybliżały się do gruntu, wtedy piasek załamywał się, pękał, jakby pod nim otwierała się nagła pustka, i ginął w oczach. Jego resztki rozpylał huczący, gorący wicher pustynny. Tak rodził się gigantycznej szerokości kanał, który szedł w bezkresy. Po co był ten kanał? Jak działają te maszyny? Ależ to niemożliwe, mówiłem sobie, bo gdzież się podziewa ten wykopany piasek? Przecież nie znika? A jeżeli znika, to kto maszyną kieruje? Pracowały powoli i rytmicznie, za każdym poruszeniem ramion tworząc potężną, regularnego kształtu wyrwę w gruncie, szerokości kilkuset metrów, może kilometra. Wiatr huczał przeraźliwie.
Teraz powietrze pode mną zaczęło kotłować. Zagęszczało się, ciemniało, gęstniało… Boże! Był to czarny metalowy stożek zakończony mackami, który opadał powoli, ruchem wirującym, jak liść z drzewa. Opadł, czarny i mały, przy maszynach i wpełzł pod nie. Po chwili wynurzył się, podniósł macki, jakiś szklany kontur zdawał się pęcznieć wokół niego. Zawirowało przed oczyma. Czarny stożek zniknął w wirze piaszczystym. Gdzież się podział? Wytężałem jeszcze oczy, gdy wtem zauważyłem, że dotykam gruntu, obniżam się, opuszczam dalej: zapadałem się w piasek. Chciałem krzyczeć, wołać, ale otoczyła mnie ciemność. Oddychałem swobodnie, ale gdzie były moje płuca? Moje ciało? Byłem tylko oczyma. Czy słyszałem? Tak, słyszałem rytmiczny, daleki, bardzo przytłumiony huk: bomm — i pauza — i znowu: bomm — zapłonęło światło. Nie, to nieprawda, nie było żadnego światła. Jakby to powiedzieć? Nie było światła, ale widziałem. Nie widziałem właściwie oświetlonych przedmiotów, ale wiedziałem, że są. Było to jak uczucie czyjegoś wzroku wbitego w plecy, ale tysiąckroć silniejsze. Ogarniał z tego lęk. Czułem, że wokoło jest wiele przedmiotów. Nie widziałem ich, ale wiedziałem o nich. Jakby w przykrym śnie, jakbym sobie nie mógł przypomnieć, nie rozumiałem ich sensu ani przeznaczenia. Były to półeliptyczne hale, ogromne hale pogrążone w ciemności, w których przesuwały się szeregi stożków. Stożki te, trzymając wszystkie jednakowo macki na kształt pętlic na pobocznicy, szły i mijały się, szły i szły wciąż w jednym kierunku. I ja w tym kierunku szedłem. Mijałem jakieś aparaty, które odczuwałem, że są, od razu, ze wszystkich stron, jakbym je widział jednocześnie z góry, z boku i z przodu.
Potężne maszyny, ale bez żadnych części ruchomych, tylko spojone ze sobą fragmenty brył obrotowych, tylko jakieś malutkie cienie, jakby jeszcze mroczniejsze od ciemności punkty, które chodziły po wypukłych powierzchniach. Huk rósł. Huk potężniał. I uderzyło światło. Czy to były podziemia Marsa? Poszczególne ganki, półeliptyczne hale łączyły się w coraz większe i szersze, już w świetle tonące galerie, którymi wciąż sunęły szeregi stożków. Było to niezwykłe, ale jakby zrozumiałe.
I nagle…
Przestwór. Ogromne pole, bo nie mogę go nazwać halą, ciągnące się milami. Olbrzymia, geometrycznie wzdęta przestrzeń. Długi cylinder wystający ponad dwie kule, z tępym, zaokrąglonym czubem, stał skośnie na łagodnym wzniesieniu. I tysiące, tysiące czarnych ruchliwych stożków. Teraz ujrzałem, że pułap stanowiło półkoliste sklepienie z jakiejś jednorodnej, słabo błyszczącej metalicznej substancji. W środku szczytu ział otwór podobny do leja, w którym świeciło słońce: otwór wychodził na powierzchnię planety…
Nagle uczułem, jak fala przechodzi przez zgromadzone maszyny. Pole stożków zamarło — na podium zgęstniał wir i tam, gdzie przed chwilą było przezroczyste powietrze, ukazał się Areanthrop. Zbliżył się do cylindra i stopił z jego cieniem. Czy znowu się ulotnił? Teraz huk był jakby we mnie samym, natarczywy, głośny, rozkazujący. Zdawało mi się, że trzeba liczyć uderzenia, nie wiem czemu. Przy dwudziestym szóstym uczułem lekkie pchnięcie — drgnąłem — cylindra nie było. Widniał wzdęty, pusty podest i dwie kule, jakby nieco mniejsze. Nad głowami stożków unosił się dym czy też rozrzedzona mgła… potem nie widziałem już nic. Krótką chwilę czułem, że spadam. Czułem w zupełnej ciemności, że znajduję się we wnętrzu pionowej rury, w której opadam powoli, jak kropla oliwy w alkoholu. Opadłem do poziomu nisko sklepionej hali o lekko nachylonej, rowkowanej podłodze. Zgasło wszystko. Jakaś siła kazała mi spojrzeć w górę: nad głową rozwarł się czerwony otwór. W jego głębi zabłysło morze gwiazd Drogi Mlecznej. Na jej tle mknął długi ciemny pocisk z zaokrąglonym dziobem, który wyrzucał z tyłu rozwiany blady płomień. Pocisk spadał. Na jego spotkanie szła obracająca się tarcza planety: zrazu mała, ale ogromniejąca w oczach, potężniejąc i rosnąc. Ekran znikł, tarcza planety zajmowała już całe pole widzenia, pocisk był malutką lśniącą kruszyną, a potwornie wielka, szaro — czarna planeta wyszczerzała się na pół horyzontu, upstrzonego po krajach gwiazdami, szła naprzeciw jak mętny, bezdenny wir.