— A grubość tego pancerza wynosi? — zapytał profesor.

— Około trzystu metrów warstwy ołowiowej.

Osłupienia, które zapanowało, nie da się po prostu opisać.

— Ależ my tu siedzimy jak na wulkanie — zawołał doktor. — Może myśmy już wszyscy zwariowali pod wpływem tych fal czy promieni, to jest śmieszne!

— Ja nie mówię, że takie natężenie jest, to jest maksimum, a przecież ta maszyna nie może wytwarzać takich ciśnień ani temperatur…

— A skąd pan wie?

— No, pan się mnie pyta, panie inżynierze. Przecież samo tylko ciśnienie promieniowania ciała o takiej temperatura kładzie wszystko w promieniu kilkanaście kilometrów… a u nas wszystko, chwała Bogu, stoi. — Zapukał zgiętym palcem w stół.

Profesor Widdletton nie mógł wytrzymać:

— Pan tu nie przyjechał, żeby w drewno pukać, kochany panie Gedevani — zauważył słodko. — Proszę, jakie są pańskie propozycje?

— Ja chcę wiedzieć, czego pan chce?

— Ależ to jasne, czyż nie? Ja chcę przeprowadzić eksperyment zaproponowany przez doktora.

— A on polega?

— Czy pan pamięć stracił? Będziemy działali atmosferą Marsa…

— Po co?

— Żeby maszyna wróciła do normy.

— A skąd pan wie, jak się ta norma objawia?

Od kilku chwil czułem wzmożone tętnienie krwi w głowie. Zauważyłem też, że wszystkim poczerwieniały lekko twarze — żyły nabrzmiały na czole.

Nagle dało się odczuć wstrząśnienie, jakaś szyba wypadła z brzękiem szkła na niższym piętrze — wszyscy zamilkli.

Wtem drzwi po prostu pękły i jakieś stworzenie oszalałe ze strachu, z pianą na ustach wpadło do biblioteki.

— Burke, co to jest? — zawołał profesor. — Czy pan się upił?

— Profesorze, ratunku! On tu idzie! On idzie tu! — zawołał szofer, którego twarz strach zmienił w popielatą maskę.

— Kto? Czy pan oszalał…

W tej chwili wbiegł do sali inżynier.

Z twarzy ciekła mu krew, cały był pokryty kurzem i tynkiem.

— Panowie, uwaga, on się wyrwał! — zawołał, dysząc ciężko.

— Co, gdzie, jak? — Wszyscy wstali, nie, raczej podskoczyli z krzeseł.

Zauważyłem jeszcze, że Mr Gedevani dopadł do okna, krzycząc coś — w tym momencie stalowy głos uderzył w chaos i zmienił go w momentalną ciszę.

— Tchórze!

To zawołał profesor. Mała jego postać jakby wyrosła, z błyszczącymi oczyma, pochylony stał za stołem, opierając się oń silnie.

— Proszę się w tej chwili uspokoić! Panie inżynierze, co się stało?

— Maszyna wyszła z kamery, nie wiem, w jaki sposób, byłem na dole, przy drzwiach elektrometr wykazał ogromnie silne promieniowanie, które podnosiło się w przerwach dwunastosekundowych. Wtedy poszedłem na parter, żeby zmierzyć, czy i jakie jest promieniowanie na stropie kamery; w tej chwili uczułem wstrząśnienie, które mnie rzuciło na ziemię, aparaty się rozbiły.

W tej samej chwili rozległ się na podwórzu — czy też od strony frontu — straszny krzyk, który wbił się w nasze uszy, aż wszyscy drgnęli i zwrócili się do okien. Krzyk powtórzył się, rozległo się zdławione charkotanie, które przeszło w słyszalny w niezwykłej ciszy bełkotliwy szloch — i wszystko umilkło.

— Nic pomóc nie możemy — profesor rzucał słowa ciężko i powoli. — Nie wiemy, co on może zrobić, jak trzeba się bronić, musimy tylko radzić.

— Ależ my tu zginiemy, nie, ja wyjeżdżam — to był Gedevani.

— Proszę, drzwi są otwarte, ja nikogo nie wstrzymuję, moje miejsce jest tu, choćbym miał zginąć w środku słowa — profesor miał twarz jakby wyrzeźbioną z kamienia. Dalibóg, był to potężny staruch! Gedevani opadł na krzesło.

— Jak on wyszedł, dokąd i co robi? — spytał profesor.

— Nie wiem, nie widziałem, może Burke? — mamrotał inżynier, którego siły wyczerpały się. Opadł na krzesło i dyszał, wycierając chusteczką z czoła i włosów krew zmieszaną z wapnem.

Burke, który, jak się okazało, schował się między dwie szafy biblioteczne, został wyciągnięty przez doktora. Ten powoli, flegmatycznie wyjął z kieszeni na piersi futerał, wyszukał ampułkę środka nasercowego i zrobił wielkiemu, trzęsącemu się mężczyźnie zastrzyk. Po tym włożył strzykawkę do futerału i zwrócił się do profesora:

— Jeżeli to tak dalej pójdzie, to wkrótce wyjdą mi wszystkie ampułki, nie przewidziałem takiej epidemii.

Silił się na jowialność — profesor wzruszył ramionami — wydało mi się teraz, że ta jego gadatliwość i roztrzepanie były maską, za którą tkwił jak w łupinie orzecha rdzeń diabelnie twardy i mocny.

— Burke, gadaj pan, co pan widział?

— Panie profesorze, czy on tu nie przyjdzie? — szofer dygotał jeszcze lekko.

— Nie! No, mów, ośle jeden.

— Stałem koło windy, nagle, nagle widzę jakiś błysk, niby niebieskie światło, patrzę, gdzie są drzwi, a tu tylko kurz, taki kurz, jakby się sufit oberwał, i z tego kurzu wysuwa się…

Zatrząsł się, twarz mu zbielała.

— No co? Co pan widział?

Wszyscy stali kołem wyprężeni, bladzi, profesor przechylił głowę i jego czarne oczy zdawały się płonąć jakimś ogniem nieśmiertelnym. Pomyślałem w tej chwili, że nawet Marsjanin nie wytrzymałby takiego spojrzenia.

— Wielka czarna głowa cukru szła pomaleńku, a przed nią i za nią takie dziwne węże w powietrzu, jakby macki, szła, kiwała się na boki i raz uderzyła o filar muru, uczułem wstrząśnienie.

— Aha, to wtedy było, więc on drzwi nie wyrwał — szepnął do mnie Fink.

— Widzę: cegły lecą, nogi mi się odkleiły i wpadłem do windy, chwała Bogu jeszcze działała — zakończył szofer, oglądając się z obłędną trwogą w oczach na drzwi.

— Psiakrew, głowa cukru, przed którą trzeba uciekać — zaczął ktoś za mymi plecami. W tej chwili powietrze sali rozdarł jeden chóralny okrzyk.

Zaciemniło się nieco, przez okno ujrzałem gęste chmury pary — wrzącej pary.

— Jezioro kipi — krzyknął ktoś. Jakoż woda w jeziorze wrzała i bryzgała w małych wirach, które zlewały się razem. Zjawisko to trwało pięć minut i przeszło tak szybko, jak się zaczęło.

— Zdaje mi się, że rozumiem: maszyna częściowo przyszła do normy, ale niezupełnie, jest jakby po naszemu pijana, stąd to uderzenie w mur, stąd to kołysanie się, stąd też, zdaje się, to widowisko — profesor mówił powoli, trąc dłonią czoło. — Hm, widocznie przystosował się do naszej atmosfery… Panowie.

Na brzmienie tego głosu wszyscy zwrócili się ku niemu.

— Panowie, pozostaje ostatni środek: trzeba użyć naszych miotaczy. Kilka blisko eksplodujących min z mieszaniny tlenku węgla, chloru i acetylenu powinno poskutkować. Jeżeli zmienimy mu skład powietrza po raz drugi, to znowu wpadnie w stan nieruchomości, który potrafimy lepiej wykorzystać.

Myśl zdawała się dobra.

— Trzeba pójść do podziemi po miotacze i miny — powiedział ktoś.

— Kto to powiedział? Proszę… Wszyscy spojrzeli na siebie.

— No, co to jest? Nikt nie chce zejść na dół?

W uszach tętnił mi jeszcze ten straszny krzyk, krzyk człowieka, który widzi swoją zbliżającą się śmierć.

— Ja pójdę! — powiedziałem.

— Dziękuję, McMoor, pan nie orientuje się jeszcze u nas, ja sam pójdę — profesor odszedł od stołu.

Życie weszło w gromadkę mężczyzn:

— Idziemy wszyscy!

Profesor spojrzał na nich, jakby przepraszając:

— Nie trzeba, moi panowie, wystarczy trzech. Niech idzie doktor, inżynier i McMoor.

Wyszliśmy z sali. Na korytarzu leżała lekka warstwa tynku, bieląc ciemny chodnik. Poza tym było cicho i spokojnie. Wsiedliśmy do windy, która opuściła nas do podziemi. Panował tam chaos. Jeden z filarów podpierających strop był niemal do połowy wyszczerbiony, wyszarpany żelazobeton w postaci rozdartej siatki pełnej okruchów cementu, piasek i tynk zaścielały podłogę, po której się stąpało.

— Cóż to za siła diabelska! Ależ on nie jest wyższy niż półtora metra — szepnął inżynier. — Ważyliśmy go zresztą, niespełna czterysta kilo…

Niemal biegiem doszliśmy do końca korytarza. Powietrze było czuć nieznośnie, jakiś ckliwy zapach, który czułem, choć daleko słabiej, podczas pierwszych oględzin potwora.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: