– Nie należy mieszać interesów z przyjemnością. – Powiedziałem tak częściowo dlatego, żeby przypomnieć o tym sobie. – To najlepsza droga do katastrofy.

– Ale ile sprawia frajdy – zauważył Hidalgo.

K. C. mieszkał z kierowniczką nocnej zmiany swojego lokalu, oszałamiającą dziewczyną o imieniu Yvette.

– Przekonam się, gdy do tego dojdzie. Pozdrów ode mnie Yvette.

– Dzięki. – Zawiesił głos. – A, jeszcze jedno, mistrzu. – Nachylił mi się do ucha. – W sprawie tej sambuki. Uprzedziłem wcześniej Stevie’ego, żeby nie podawał ci żadnego alkoholu. Spróbuj jeszcze raz ukradkiem przymawiać się o drinka w moim lokalu, a zamknę cię, kurwa, w piwnicy i nie wypuszczę, dopóki nie otrzeźwiejesz.

Zmusiłem się do uśmiechu.

– Mówię serio – dodał.

– Fajny z ciebie kumpel, K. C.

– Weź się w garść, dobra?

– Jasne. Wezmę. Zaufaj mi.

– Akurat – odrzekł. Ton jego głosu świadczył, że nie uwierzył mi ani na jotę. – Ale jak będziesz potrzebował pomocy, wiesz, gdzie mnie znaleźć.

Dogoniłem Julię i wyszliśmy razem.

– Zaparkowałam na parkingu przy Dartmouth Street – oznajmiła, gdy znaleźliśmy się na ulicy. Ruszyliśmy Stanhope, kierując się w stronę Dartmouth, ale po kilku krokach Julia się zatrzymała. – Pójdę sama – powiedziała.

– Z przyjemnością się przespaceruję.

Spojrzała na drugą stronę ulicy.

– To nie najlepszy pomysł.

Popatrzyłem tam gdzie ona i zobaczyłem białego range rovera z przyciemnionymi szybami. Domyśliłem się, że to jeden z wozów Darwina Bishopa. Poczułem przypływ adrenaliny.

– Kazał cię śledzić? – zapytałem.

– Mało prawdopodobne. Raczej ciebie. – Wyciągnęła rękę. – Pożegnajmy się i niech to wygląda oficjalnie, dobrze?

Przytrzymałem wyciągniętą dłoń. W oczach Julii zobaczyłem mieszaninę łagodności i strachu.

– Do jutra – powiedziałem i puściłem jej rękę.

Kiwnęła niepewnie głową, odwróciła się i ruszyła w kierunku parkingu.

Przeszedłem na drugą stronę ulicy i zbliżyłem się do range rovera. Nic nie mogłem zobaczyć przez szybę, toteż zapukałem w okno od strony kierowcy. Szybę opuszczono. Za kierownicą siedział nie ogolony mężczyzna po trzydziestce. Miał grubą szyję i choć był w luźnej jedwabnej koszuli, widać było, że ma potężny tors.

– O co chodzi? – zapytał głosem pozbawionym emocji.

– Mam wiadomość dla pańskiego chlebodawcy.

Nie odpowiedział, ale nie zamknął okna.

– Proszę przekazać panu Bishopowi, że nie mam mu za złe, że kazał mnie śledzić. Nie mam też nic przeciwko temu, by mi złożył wizytę. Mieszkam w Chelsea przy Winnisimmet Street pod trzydziestym dziewiątym. Ostatnie piętro. Mieszkanie 5B. Zwykle wracam do domu późnym wieczorem.

– Powtórzę mu – odparł mężczyzna.

Zacząłem już iść, ale odwróciłem się.

– Jeszcze jedno: nie jestem ani dzieckiem, ani kobietą, więc proszę mu powtórzyć, że ze mną nie pójdzie mu tak łatwo. Może potrzebować kogoś do pomocy, kogoś takiego jak pan.

8

Kiedy otwierałem drzwi mieszkania, usłyszałem dzwonek telefonu, ale nie zdążyłem podnieść słuchawki. Spojrzałem na wyświetlacz automatycznej sekretarki. Nagrało się trzydzieści jeden rozmów, które trwały w sumie poniżej jednej minuty. Oznaczało to, że ktoś odkładał słuchawkę zaraz po włączeniu się sekretarki. Miałem właśnie sprawdzić, kto chciał ze mną rozmawiać, gdy telefon ponownie zadzwonił. Złapałem za słuchawkę.

– Clevenger – przedstawiłem się.

– Ilu psychiatrów potrzeba do zmiany żarówki?

Rozpoznałem głos Billy’ego Bishopa.

– Gdzie jesteś? – zapytałem.

– No niech pan zgadnie. Ilu?

– Trzech – odpowiedziałem, żeby sprawić mu przyjemność.

– Jeden. Tylko żarówka musi się chcieć zmienić.

– W porządku. Bardzo śmieszne. A teraz powiedz, gdzie jesteś.

– W każdym razie nie u czubków.

Zerknąłem na wyświetlacz, by sprawdzić numer osoby dzwoniącej. Niestety widniał tam napis „Rozmówca nieznany”. Domyśliłem się, że Billy dzwoni z budki.

– Wszystko z tobą w porządku?

– Owszem, pominąwszy to, że ojciec chciał mnie wpakować do więzienia na resztę życia. Potrzebna byłaby chyba bardzo długa terapia, żeby uwolnić mój umysł od takiego wspomnienia, nieprawdaż?

Mimo powagi sytuacji uśmiechnąłem się.

– Chyba masz rację. – Umilkłem na chwilę. – Powiedz mi, gdzie jesteś. Przyjadę po ciebie.

– Nie. Nie mogę długo rozmawiać. Potrzebuję pieniędzy. Oddam panu, obiecuję. Dotrzymuję słowa.

Musiałem go jakoś uspokoić i namówić, żeby wrócił do szpitala, pomimp że z pewnością zostałby aresztowany. Choć oddając się w ręce wymiaru sprawiedliwości, wiele ryzykował, było to dla niego dużo bezpieczniejsze wyjście niż błąkanie się po ulicach. A nie tylko on znajdował się w niebezpieczeństwie. Wiedziałem, że przy swoich agresywnych skłonnościach Billy może być niebezpieczny dla otoczenia.

– Myślę, że źle zrobiłeś, uciekając ze szpitala. Byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś wrócił dobrowolnie i pozwolił działać prawnikom.

– Dzięki za radę. Posiedzi pan za mnie do końca życia?

– Najpierw muszą ci udowodnić winę.

– Potrzebuję pieniędzy i niczego więcej.

– Gdzie mogę się z tobą spotkać?

– Już powiedziałem: nie może pan. Znam bezpieczne miejsce, gdzie zostawi pan pieniądze. Ktoś się po nie zgłosi.

– Gdzie jesteś? – naciskałem.

– Dostanę te pieniądze? Przecież pan wie, że to nie ja zabiłem Brooke. Pan to wie.

W jego głosie słychać był desperację. Postanowiłem zaryzykować i założyć, że jest dostatecznie zdesperowany, by mi zaufać.

– Nie, chyba że się spotkamy.

– Nie ma mowy.

– Jak chcesz. Twoja wola. Milczał przez kilka sekund.

– Mam nóż na gardle – odezwał się w końcu. – Musi mi pan pomóc, doktorze. Liczę na pana.

Zamknąłem oczy, wyobrażając sobie, jak strasznie musi się czuć szesnastolatek, któremu grozi dożywocie, a nie ma nikogo, kto mógłby mu pomóc.

– Chcę tylko, żebyś się ze mną spotkał. Dostaniesz pieniądze, gdy się zobaczymy.

– Ach tak. To pańska ostateczna odpowiedź?

– Tak.

– Więc bierze pan na siebie odpowiedzialność za to, co się stanie – rzucił gorzko.

– A co ma się stać?

– Przeczyta pan w gazetach – odrzekł i odłożył słuchawkę.

– Billy! – krzyknąłem do aparatu. Wykręciłem numer automatycznego oddzwonienia, ale usłyszałem nagraną informację, że połączenie nie może być zrealizowane. Rzuciłem słuchawką o podłogę.

Mam nóz na gardle. Spojrzałem na sznur telefonu owinięty wokół nogi od stołu. Wydało mi się, że słyszę rozmowę sprzed lat, w której Annę Sacon z sądu dla nieletnich poinformowała mnie, że Billy Fisk powiesił się w garażu w domu rodziców. Kilka dni wcześniej Billy w rozmowie ze mną, która jak się później okazało, była jego ostatnią rozmową, powiedział mi, jak bardzo czuje się nieszczęśliwy w domu, i poprosił, żebym pozwolił mu zamieszkać u siebie. Wtedy wydawało mi się to rozwiązaniem nie do przyjęcia. Pacjenci nie przeprowadzają się do swoich psychiatrów. Ale gdybym wiedział, jak bardzo jest zdesperowany, zgodziłbym się.

Czyżby miało się to powtórzyć? Czyżby Bóg chciał sprawdzić, czy nauczyłem się, że trzeba być gotowym do poświęceń dla kogoś, kto stoi na krawędzi?

Przejrzałem numery telefonów, spod których do mnie dzwoniono. Wszystkie miały kierunkowy 508, który obejmował także Cape Cod i Nantucket. Rozpoznałem jedynie numer Andersona. Domyśliłem się, że spod innych dzwonił Billy. Znaczyło to, że zmierzał ku rodzinnym stronom.

Przesłuchałem wiadomość od Andersona. Nic pilnego, ale prosił, żebym do niego zadzwonił. Wykręciłem numer do niego do pracy i poprosiłem sekretarkę, żeby mnie połączyła z komendantem.

– Billy się odezwał – poinformowałem Andersona.

– Jak to?

– Zadzwonił do mnie z prośbą o pożyczkę.

– Mam nadzieję, że potrzebuje pieniędzy na bilet w jedną stronę do Rosji, a nie na przykład na pistolet. Ja nie dałbym mu ani centa.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: