– Nic z tego. Nie mam czasu.

– Mało brakowało, a w ogóle już nie miałbyś czasu. Nic się nie stanie, jeśli poświęcisz dzień czy dwa.

Teraz już mówił o dwóch dniach.

– Prowadzę teraz sprawę kryminalną. – Gdy to powiedziałem, do mojego zamroczonego umysłu dotarło, że napaść na mnie mogła mieć związek ze sprawą Bishopów. – Przypuszczam, że ten napad może się z nią wiązać.

– Tym bardziej dobrze by ci zrobiło, gdybyś się położył na czterdzieści osiem godzin, nie sądzisz?

– Nie mogę.

– Jak chcesz. Zapiszę ci kefleks. Mam nadzieję, że zapobiegnie infekcji. I perkocet przeciw bólowi. Daj mi znać, jak będziesz potrzebował więcej.

Tkwiący we mnie nałogowiec ożywił się. Łyknięcie trzech lub czterech tabletek perkocetu oznaczałoby wzięcie chemicznego urlopu od tego całego bajzlu związanego ze sprawą Bishopów. Zacząłem się nawet zastanawiać, ile tabletek mógłby mi zapisać Bain. Na szczęście w porę się zorientowałem, jak wygodną podsuwa mi wymówkę, bym się mógł całkowicie rozkleić.

– Wolałbym nie brać nic uzależniającego – powiedziałem. – Miałem już wcześniej problemy z tym lekiem.

Spokojnie przyjął tę rewelację.

– Nie wiedziałem. A co powiesz na motrin?

– Może być. Dzięki.

– Jeśli pojawi się gorączka, dreszcze lub opuchlizna, natychmiast przyjedziesz, zgoda?

– Zgoda.

– Szwy zewnętrzne wyjmę ci za dziesięć dni. Wewnętrzne same się rozpuszczą.

– No to do zobaczenia za dziesięć dni. – Zacisnąłem zęby i usiadłem. W boku czułem rozdzierający ból, jakby ktoś odrywał mi go od reszty ciała.

– Gliny chcą z tobą porozmawiać – rzekł Bain. – Mam im powiedzieć, że się obudziłeś?

– No jasne.

– To gliniarze z Bostonu, ale pozwoliłem sobie także zawiadomić o tym, co się stało, twojego przyjaciela z Nantucket. Northa Andersona, dobrze mówię? Powiedział, że już o wszystkim wie od tutejszej policji. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że go zawiadomiłem?

– Nie. Cieszę się, że z nim rozmawiałeś.

Bain spojrzał na mnie z troską.

– Jesteś pewny, że nie chcesz zostać na noc? Jest tu kilka bardzo ładnych pielęgniareczek.

– Może skorzystam później, jak trochę wydobrzeję.

Opowiedziałem policjantom wszystko, co zapamiętałem, czyli niewiele. Nawet taki szczegół jak czarne buty chwilowo umknął mi z pamięci, nie mówiąc już o dziwnym zdaniu wypowiedzianym przez napastnika. Oni też nie mieli żadnych podejrzeń. Co prawda osiem miesięcy wcześniej również doszło w tym samym miejscu do napadu, ale nie wyglądało na to, by między oboma zdarzeniami istniał jakiś związek, i jego brak w żadnej mierze nie wpłynął na moje przekonanie, że najbardziej prawdopodobnym winowajcą jest Darwin Bishop, a właściwie któryś z jego oprychów.

Poczekałem, aż cała krew z woreczka spłynie mi do żyły, połknąłem trzy tabletki motrinu i zebrałem się w sobie, żeby się zwlec z wózka i włożyć obszerną białą koszulę, którą pożyczył mi Bain. Jakoś dowlokłem się do windy i pojechałem na górę na oddział intensywnej opieki. Jednak każde szarpnięcie zatrzymującej się windy powodowało, że oblewałem się zimnym potem.

Znalazłem Julię w pokoju Tess. Po drugiej stronie łóżka siedział dwudziestoparoletni opiekun czytający książkę wyglądającą na podręcznik. Wymieniliśmy standardowe powitania.

– Co się stało? – zapytała Julia. – Wyglądasz okropnie.

Powiedziałem jej.

Pobladła.

– To moja wina. Nie powinnam była przychodzić do twojego mieszkania.

– To mógł być przypadkowy napad – zauważyłem, choć wiedziałem, że tak nie było.

– Musimy być ostrożniejsi – powiedziała, kręcąc głową. – Tego właśnie się obawiałam.

Ja czułem się bardziej zdeterminowany niż przestraszony, co chyba powinienem wziąć za znak ostrzegawczy, że tracę dystans do sprawy.

– Jadę dzisiaj na wyspę. Mam coś do zrobienia wspólnie z Andersonem.

– Kiedy wrócisz? – Jej oczy wypełniły się łzami.

– Za dzień, może dwa.

– Win dzisiaj przylatuje. Mam zamiar mu powiedzieć, że nie chcę, by się zbliżał do Tess. Jeśli będzie próbował, wystąpię o to do sądu.

– Znam kogoś, kto może ci pomóc. Ib Carl Rossetti, prawnik z North Endu. – Objąłem ją i przytrzymałem przez chwilę w ramionach, starając się równo oddychać, pomimo przeszywającego bólu, który odzywał się, ilekroć podniosłem rękę powyżej pasa. – Zadzwonię, żeby sprawdzić, co u ciebie słychać – zdołałem wykrztusić i puściłem ją.

Nachyliła się do mnie.

– Kocham cię – szepnęła.

Jej słowa zaskoczyły mnie, ale nie dlatego, żebym czuł co innego – nie byłem przyzwyczajony, by emocje innej osoby tak współgrały z moimi.

– Ja też cię kocham.

Szedłem przez hol ku wyjściu ze szpitala, gdy dogoniła mnie Caroline Hallissey, psychiatra z Mass General, około trzydziestoletnia aktywistka ruchu gejowskiego. Miała niewiele powyżej stu pięćdziesięciu centymetrów wzrostu i ważyła ponad sto dwadzieścia kilogramów. Kiedyś mogła być ładna, ale trudno się było tego domyślić, patrząc na jej nalaną twarz. W nosie miała kolczyk, a nad lewą brwią srebrny ćwiek. Słyszałem, że podobno ona i jej partnerka zaadoptowały niedawno dziecko.

– Masz chwilę? – zapytała.

– Pewnie.

Musiałem wyglądać równie źle, jak się czułem.

– Z tobą wszystko w porządku?

– Nic mi nie jest. O co chodzi?

– Wezwano mnie na konsultację do tej kobiety, której dziecko leży na oddziale intensywnej opieki. Julii Bishop. Zdaje się, że jesteś zaangażowany w tę sprawę, czy tak?

– Zgadza się. Co o niej myślisz?

– Ma depresję, to pewne. Występuje u niej mnóstwo symptomów neurowegetatywnych: bezsenność, brak apetytu, kłopoty z koncentracją, niska samoocena. Podobno objawy te występowały w jeszcze większym nasileniu tuż po urodzeniu się bliźniaczek. Mimo to ona nie chce się poddać leczeniu.

– Trudno, żeby teraz myślała o sobie.

– Zgoda. Nie chcę jej do niczego zmuszać. Nie jest typem samobójczym w klasycznym tego słowa znaczeniu. Robi jedynie aluzje, że straci chęć do życia, jeśli jej córka umrze. – Zrobiła pauzę. – Bardziej mnie niepokoi, że wyczuwam u niej wiele wrogości.

– Na jakiej podstawie tak sądzisz?

– Zadała mi mnóstwo pytań dotyczących mojego zawodowego przygotowania. Jaką szkołę skończyłam? Na jakiej uczelni medycznej studiowałam? Kto jest moim przełożonym? Wszystko chciała wiedzieć.

Przyszło mi do głowy, że może to mieć coś wspólnego z wyglądem Hallissey.

– Wiesz, toczy się dochodzenie w sprawie o zabójstwo jej córki. Myślę, że ona nie wie, komu może zaufać.

– To może częściowo wyjaśniać jej wrogie nastawienie. Aleja czuję w tym jakąś osobistą nutkę. Jakby miała coś do mnie.- Hallissey rozejrzała się, szukając słów oddających naturę jej stosunków z Julią. – Tak samo się czuję, gdy mam do czynienia z pacjentami mężczyznami, którzy nie szanują kobiet lekarek i starają się to okazać.

– Nie każda więź terapeutyczna polega na wymianie czułych słówek – zauważyłem.

Hallissey spojrzała mi prosto w oczy.

– Może wyciągam pochopne wnioski, ale wydaje mi się, że nie chcesz mnie słuchać. Może wybrałam nie najlepszy moment na rozmowę.

Potrząsnąłem głową. Hallissey miała rację. Automatycznie zbagatelizowałem to, że Julia wywarła na niej negatywne wrażenie.

– Chcę posłuchać. Naprawdę. Proszę, powiedz mi, na co jeszcze zwróciłaś uwagę?

Zawahała się.

– No mów.

– Może na to, jak się zachowuje wobec kobiet. Chodzi mi o to, że dla doktora Karlsteina jest bardzo uprzejma. I o ile się nie mylę, ty także nie masz z nią żadnych problemów. Ale pielęgniarki z oddziału powiedziały mi, że traktuje je jak popychadła. Zdecydowanie jej nie lubią. – Wzruszyła ramionami. – Ponoć była modelką, tak? Ktoś wspomniał o „Elite” czy czymś takim.

Słowo „modelka” wypowiedziała z wyraźnym obrzydzeniem. Zastanowiłem się, czy zazdrość nie przysłania Hallissey zawodowego obiektywizmu. Psychiatrzy nazywają ten mechanizm przeciwprzeniesieniem: do terapeuty wracają jego własne emocje, ale tak, jakby pochodziły od pacjenta.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: