Znów poczułem przypływ paranoicznych podejrzeń wobec Andersona. Wyjdę z mieszkania wczesnym rankiem, pojadę do Bostonu, zaparkuję gdzieś w pobliżu więzienia i będę szedł opustoszałymi ulicami do jego bramy. Jeśli to Anderson stał za zamachem na mnie i jeśli wcale nie zerwał z Julią… „Przestań krakać” – powiedziałem na głos. Próbowałem pomyśleć o czymś innym, ale podejrzliwość mnie nie opuszczała – mój wewnętrzny radar zamieniał nawet nieszkodliwe dane w dowód czyhających na mnie zagrożeń.

W końcu udało mi się zasnąć, ale obudziłem się ledwie po kwadransie, jeszcze bardziej zmęczony i obolały. Miałem wrażenie, jakby ktoś włożył mi klatkę piersiową w imadło i tak ścisnął, że przepona wydęła się jak balon.

Zwlokłem się z łóżka i poczłapałem do kuchni. Wypiłem szklankę mleka, żeby żołądek mi się nie buntował, gdy będę połykał następne dwie tabletki motrinu. Wziąłem je, a następnie zacisnąłem zęby i spróbowałem lekko rozprostować plecy, co niemal powaliło mnie na kolana, nim ból zelżał do znośnego poziomu.

Wsiadłem do pikapa i pojechałem w stronę Bostonu. Droga numer jeden była pusta, toteż szybko przemknąłem przez Tobin Bridge, pokonałem zakręty Storrow Drive i dotarłem do zjazdu prowadzącego do więzienia hrabstwa Suffolk.

Większość miejsc do parkowania przy więzieniu zajęła firma budowlana Boston’s Big Dig. Reszta była zarezerwowana dla pracowników zakładu karnego. Znalazłem wolne miejsce dopiero pięć przecznic dalej. Sięgnąłem po pistolet i stwierdziłem, że zostawiłem go w mieszkaniu. Akurat teraz.

Wysiadłem z pikapa i ruszyłem szybszym krokiem, niż szedłbym za dnia, raz po raz oglądając się za siebie. Uśmiechnąłem się na myśl, co Laura Mossberg powiedziałaby o moim zachowaniu – kolejne potwierdzenie stresu pourazowego, który po napadzie się jeszcze pogłębił.

Przecznicę od więzienia zastąpił mi drogę jakiś bezdomny. Twarz miał pokrytą kilkudniowym zarostem, oczy przekrwione, śmierdziało od niego alkoholem.

– Jesteś mi winien pieniądze – warknął.

Cofnąłem się o krok. Nikt nigdy tak interesująco nie prosił mnie o jałmużnę. Powiedziałem mu to, sięgając do kieszeni i popatrując, czy jego ręce nie znikną pod ubraniem i nie pokażą się z powrotem z bronią.

– Jesteś niedzisiejszy – rzekł. – Wszyscy teraz tak mówią.

Staliśmy nie dalej niż o ćwierć mili od szpitala Mass General.

– Dobrze byś zrobił, gdybyś wypił kawę i poszedł na detoks.

– Wolę piwo – odparł i mrugnął do mnie.

Wielu ludzi potraktowałoby tę szczerość jako pretekst, żeby nie dać mu ani centa, ale ja wiedziałem, jak to jest, gdy człowiek musi się napić piwa.

– Masz. – Podałem mu dwa dolary.

– Pożyczyłem ci pięć. Chcę mojego piątaka.

Uśmiechnąłem się.

– Uważaj, żebyś nie przeholował. Powodzenia.

Nie uszedłem dziesięciu jardów, kiedy usłyszałem za sobą kroki. Odwróciłem się i zobaczyłem, że ten bezdomny szybko się do mnie zbliża. Wzrok miał bardziej skoncentrowany, jedną rękę trzymał opuszczoną i ściskał w niej jakiś przedmiot, który błyszczał w świetle ulicznych lamp. Pomyślałem, żeby wziąć nogi za pas, ale zdążył się do mnie zbliżyć na pięć stóp.

Uśmiechnął się, ukazując garnitur idealnie białych, błyszczących zębów, co zdawało się dowodzić, że tylko udawał bezdomnego, a w istocie czatował na mnie. Podniósł rękę.

Cofnąłem się, przyjmując postawę wyjściową do walki karate, i czekałem, żeby podszedł jeszcze bliżej. Jeśli miał tylko nóż, powaliłbym go, zanim zdążyłby go użyć.

Zatrzymał się, opuścił ramię i powiedział:

– Przepraszam, że cię przestraszyłem. – Powoli podniósł srebrny krucyfiks. – Zapomniałem ci podziękować. Niech cię Bóg błogosławi. – Znów się uśmiechnął, pokazując imponujące zęby, po czym wskazał krucyfiksem na usta. – Tufts Dental. Robią zęby za darmo – powiedział, jakby czytał w moich myślach. – Wstawili mi je dziś rano. – Odwrócił się i ruszył w stronę Charles Street, pewnie na piwo, o którym mówił, a może świętować wstawienie nowych zębów, kto wie?

Odetchnąłem głęboko, poczekałem, aż serce zacznie mi normalnie bić, i znów ruszyłem w stronę więzienia. Może powinienem zadzwonić do Laury Mossberg, pomyślałem.

W pobliżu budynku więzienia zauważyłem ekipy telewizyjne. Właśnie zajmowały pozycje. Przyspieszyłem kroku. Nie chciałem rozmawiać o sprawie Billy’ego, póki nie przygotuję odpowiedniej riposty na historyjkę upichconą przez Bishopa, O’Donnella i Harrigana.

North Anderson rzeczywiście dołożył wszelkich starań, bym mógł się spotkać z Billym, toteż bez zbędnych ceregieli wydano mi przepustkę i identyfikator. Podpisałem się, przeszedłem przez bramkę wykrywacza metali, a potem przez troje stalowych drzwi, które kolejno natychmiast się za mną zatrzaskiwały.

Pomimo że wiele razy bywałem w więzieniach, nigdy nie pozbyłem się przygnębienia, które nawiedzało mnie podczas tych wizyt. Miałem wrażenie, jakby zalewała mnie fala pytań. Jakim zrządzeniem losu ci ludzie tu trafili? Czy ktoś pamięta ich jeszcze jako młodych, niewinnych, sympatycznych chłopców? Ale sedna sprawy dotykało to pytanie: Czemu zawdzięczam szczęście, że sam jeszcze chodzę po ulicach, że jestem wolnym człowiekiem? W przeciwieństwie bowiem do wielu innych ludzi, nie dostrzegałem dużej różnicy między mną a tymi mordercami, gwałcicielami i złodziejami. Mam wrażenie, że oddziela mnie od nich cienka i przezroczysta granica. I myślę, że oni też to czują. Ciągnie się za mną ta sama woń. Pomimo ciepłych słów, jakie czasem słyszałem od swojego brutalnego ojca, sympatii okazywanej mi przez nauczyciela w szóstej klasie, który mówił, że dokonam wielkich czynów, i innych miłych epizodów, jakie pamiętam, bez problemu mogę sobie wyobrazić, że jestem jednym z tych więźniów. Nachodziło mnie to, zwłaszcza gdy opuszczałem więzienie, oddawałem identyfikator i odbierałem od strażnika swoją legitymację. Byłem niemal pewny, że zaraz podniesie on palec i powie: „Chwileczkę”, po czym rozdzwoni się alarm, usłyszę tupot butów i zostanę zawleczony do celi wśród ogłuszającego hałasu, przez który z trudem przebije się wykrzykiwany wyrok: „Winny! Winny wszystkich zarzutów! Winny jak diabli!”

Skręciłem w długi, szeroki korytarz prowadzący do pokojów przesłuchań. W świetle jarzeniówek moja skóra przybrała trupią barwę. Każdy mój krok na podłodze pokrytej błyszczącym szarym linoleum odbijał się złowieszczym echem od śnieżnobiałych ścian z pustaków.

Na końcu korytarza czekał strażnik. Zaprowadził mnie do Billy’ego Bishopa, który już siedział przy małym stoliku w pokoju o wymiarach sześć na osiem stóp ze szklanymi drzwiami. Miał na sobie więzienny pomarańczowy strój z czarnym numerem namalowanym na piersiach. Na mój widok wstał. Wyglądał równie zdrowo jak w Payne Whitney, ale z jego postawy zniknęła zuchwałość.

– Szkoda, że nie pożyczył mi pan tych pieniędzy – powiedział z wymuszonym uśmiechem. – Dawno by mnie tu nie było.

Posłałem strażnikowi uspokajające spojrzenie; skinął głową i wyszedł.

– Cieszę się, że u ciebie wszystko w porządku.

Billy ostentacyjnie rozejrzał się dookoła.

– To ma być w porządku?

Kiwnąłem głową w stronę stolika.

– Usiądźmy – zaproponowałem.

Usiadł, a ja naprzeciwko niego. Tak mocno zaciskał dłonie, że aż knykcie mu zbielały.

– Dziwne miejsce – powiedział wreszcie głosem, jak na szesnastolatka przystało, pełnym obaw.

– Owszem. – Zrobiłem pauzę. – Powiedz, jak się czujesz.

– Jak się czuję? Jestem skończony. – W jego oczach nie było dawnego ognia. – Win wygrał.

– Jeszcze nie – zaoponowałem. – Wciąż działamy.

Zamknął oczy i kiwnął głową.

– Zamknęli mnie w osobnej celi, bo jestem oskarżony o skrzywdzenie… zabicie dziecka. Zdaje się, że stawia mnie to na równi z facetami, którzy lubią uprawiać seks z dziećmi. Gdyby inni więźniowie mnie dopadli… – Urwał i spojrzał mi prosto w oczy.

Pobyt w więzieniu dla wielu ludzi jest trudny do wytrzymania, ale to nic w porównaniu z tym, gdy się jest pariasem w więziennej społeczności, obiektem prześladowań.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: